Może to ja jestem spaczony grami, ale pierwsze, co nasunęło mi się na myśl, słysząc hasło "San Andreas", to słynna odsłona "Grand Theft Auto" o takim właśnie podtytule. W tym przypadku nie chodzi jednak o wirtualny świat, a ten jak najbardziej prawdziwy. San Andreas to bowiem uskok na terenie amerykańskiego stanu Kalifornia. Uskok, którego istnienie i działanie może tak naprawdę w każdej chwili spowodować niesamowite trzęsienie ziemi.
I o tym właśnie jest całe "San Andreas" - o wielkim trzęsieniu, które nawiedziło Zachodnie Wybrzeże USA. W roli głównej niezawodny Dwayne Johnson, tutaj będący badassowym ratownikiem straży pożarnej i w zasadzie po prostu porządnym facetem, z którym mimo wszytsko żona chce się rozwieść. Jest też córka, stojąca pomiędzy małżeńskim konfliktem - a jakże. No i wreszcie - jest trzęsienie ziemi.
Owszem, mamy tu do czynienia z typową rodzinną dramą wrzuconą prosto do świata istnej apokalipsy. Takie historie można jednak naprawdę dobrze rozwiązać, doprowadzając w ostateczności widza do płaczu i ubolewania nad przykrymi losami bohaterów. Ale nie w "San Andreas". Tu można się co najwyżej pośmiać.
Ten film wręcz tonie w absurdach. Zaczyna się od patetycznych puent, po których za każdym razem parskałem śmiechem. Dla przykładu - jeden z dialogów w filmie:
- Do kogo zadzwonimy?
(chwila napięcia, najazd kamery na twarz drugiego bohatera)
- DO WSZYSTKICH!
(patetyczne muzyczne jebnięcie, ciach, koniec sceny!)
Weźcie pod uwagę, że takich zagrywek jest w całym filmie przynajmniej kilkanaście, a to nie koniec absurdów. Co robią bohaterowie w środku największego zarejestrowanego trzęsienia ziemi w historii ludzkości? Opowiadają sobie totalnie głupie żarty. Co robią tuż po tym, jak ledwo ujdą z życiem? Zaczynają poważne rozmowy na temat miłości, rodziny i całej reszty tego typu spraw, tak, jakby pili właśnie kawę w nowojorskim Starbucksie. Dialogi w sporej mierze to w ogóle istna katorga i naprawdę lepiej by było, gdyby ich tu w ogóle nie było.
Ciągle za cholerę nie rozumiem, o co tak naprawdę miało chodzić w tym filmie. Jak niby twórcy chcieli zrobić dramat, skoro parę sekund po przygwożdżeniu jakiegoś przypadkowego człowieka przez samochód spadający z nieba, pojawia się jakiś idiotyczny tekst w dialogu, który rozśmiesza swą absurdalnością bardziej niż niejedna komedia? Porządnie zrobione efekty (choć część wali po oczach sztucznością) potrafią przykuć oko i wywołać nawet trochę taką gęsią skórkę. Tylko co z tego, skoro dramatyzm chwili ucieka przez idiotyczny scenariusz?
Można skoczyć z dziewczyną, odpocząć od trudów życia, a do tego się pośmiać. Jak bardzo chcecie iść, to idźcie, ale niezainteresowani tematem niech takimi najlepiej pozostaną. I unikajcie 3D, bo tak zmarnowanego potencjału dla tego efektu chyba jeszcze nigdy w kinematografii nie było.
Zachodnie Wybrzeże*. Po zeszłorocznym Herculesie i tej recenzji raczej się na ten film nie wybiorę.
OdpowiedzUsuńDamn, masz rację, błąd, dzięki za zwrócenie uwagi! A ja nawet nie wiedziałem, że w tamtym "Herculesie" to Johnson grał!
Usuń