Ostatni testament

Lubię kupować nieznane mi wcześniej książki na różnych promocjach, a potem być zaskoczony ich wysoką jakością. Ostatnio znów moje czujne oko trafiło na sporo przecen, wśród których trafiłem na recenzowany dziś "Ostatni testament". Tytuł czy nawet sam autor, były mi kompletnie nieznane, jednak zostałem zachęcony ciekawym tematem i pięćdziesięcioprocentową obniżką. Czy jednak książka spełniła pokładane w niej nadzieje?

Tak jak już wspomniałem, mocno intrygująca jest tematyka "Ostatniego testamentu". Jego głównym bohaterem jest Ben, czyli Mesjasz XXI wieku. Dosłownie. Facet rodzi się w Nowym Jorku, chodzi jego ulicami i w pewnym momencie życia odkrywa swoje powołanie, po czym zaczyna dzielić się swą boskością z innymi. Jeśli jednak spodziewacie się po nim głoszenia nauk zgodnych z którąkolwiek z wielkich religii, jesteście w błędzie.

Bóg w książce Jamesa Freya jest trudny do uchwycenia. Najbliżej chyba pasuje tu stwierdzenie, że Bóg to Miłość. To ona jest najważniejszą wartością w "Ostatnim testamencie". Ben odrzuca nauczanie przez modlitwę, czytanie ksiąg czy inne starożytne obyczaje, a zamiast tego okazuje ludziom miłość. Poprzez opiekę, dotrzymywanie towarzystwa oraz - w bardzo dużej mierze - seks. To on bowiem, według Jamesa Freya, jest najpiękniejszym okazaniem miłości do drugiego człowieka. Niezależnie czy jest to osoba przeciwnej płci, czy też tej samej.

Rozdziały to swoiste relacje różnych ludzi ze spotkań z Benem, tworzą one jednak stały ciąg fabularny. To nie zbiór luźnych opowiadań o nowym Mesjaszu, lecz historia z początkiem i końcem. Dość krótka, niezbyt wyrafinowana językowo, ale dzięki temu również dosadna i prosta w odbiorze. Czasem zdarzają się drobne nużące fragmenty, ale przez większość czasu da się jednak czytać tę książkę ze skupieniem i zaciekawieniem.

Parafrazując trochę opis z tylnej okładki polskie wersji: "Ostatni testament" nie zmienił mojego sposobu myślenia czy sposobu życia. Nie zranił. Nie przeraził. Nie rozwścieczył. Nie otworzył oczu na świat, w którym żyjemy. Może tylko trochę dotknął, ale raczej jedynie podczas samego procesu czytania. Dziś nie zastanawiam się już głębiej nad przesłaniem tego tytułu, choć wypływają z niego na pewno ciekawe prawdy.

James Frey nie jest geniuszem. Miał ciekawy pomysł, ubrał go więc w kilka słów i rzucił jako rewolucję do sklepów. Nie czyta się tego źle, ale ostatecznie okazuje się, że nie ma też w tej książce nic nadzwyczajnego. Może poza konceptem, ale i on utonął gdzieś w "zwyczajności" "Ostatniego testamentu". Ciekawi mnie, jak poradziłby sobie z tym temat jakiś naprawdę zdolny autor. Wtedy może rzeczywiście dostalibyśmy książkę, która zapadłaby w pamięć na pokolenia.

Jeśli znajdziecie "Ostatni testament" w podobnej cenie co ja (jakieś piętnaście złotych w Empiku), możecie się w niego zaopatrzyć i poczytać. Nic nie stracicie. Ale już za te trzydzieści pięć peelenów dostaniecie mnóstwo lepszych pozycji.

1 komentarz: