Wielki Gatsby

Nie dane mi było do tej pory ani przeczytać książkowego oryginału "Wielkiego Gatsby'ego", ani też obejrzeć jednej z licznych filmowych adaptacji. Kompletnym jednak ignorantem nie byłem i tytuł ten nie raz obił mi się o uszy. Na najnowszą kinową wersję popularnej historii postanowiłem się jednak wybrać zauroczony trailerem, widzianym przeze mnie na kilku różnych seansach. Bogacz, wielka impreza, lata 20., Nowy Jork, DiCaprio, "No church in the wild" Kanyego Westa i Jaya-Z. To przecież nie mogło nie wypalić! Czy aby na pewno?


Narratorem całej opowieści jest niejaki Nick Carraway (Tobey Maguire), który mieszka w małym domku na Long Island, tuż obok ogromnej posiadłości tytułowego Gatsby'ego (DiCaprio). Mało kto wie, kimże słynny bogacz jest, cała nowojorska śmietanka towarzyska regularnie wpada jednak na urządzane przez niego imprezy. Po co je wyprawia? To wie jeszcze mniej osób. Ważne jest, że uczestnictwo w nich jest darmowe, a atrakcji do dyspozycji człek ma mnóstwo. Jednak tak naprawdę, cała historia krąży wokół miłości tytułowego bohatera do panny z wyższych sfer, niejakiej Daisy (Carey Mulligan). To ta kwestia jest prawdziwym głównym tematem opowieści. Mamy więc hajs, mamy miłość, czyli ogólnie mamy... średni film.

Problemem tego tytułu są dwie rzeczy: nuda oraz sztuczność. Pierwsza z tych wad na początku doprowadza wręcz do szewskiej pasji, gdyż przy pierwszych kilkunastu minutach, czuje się wręcz chęć domagania się zwrotu wydanych pieniędzy. Dopóki do gry nie wchodzi sam Gatsby, dostajemy jedno z najnudniejszych wprowadzeń w dobrze rokujących produkcjach. Potem jest już lepiej, ale niektóre sceny wciąż stworzone zostały chyba przez ludzi robiących kołysanki dla dzieci. 

Na czym polega z kolei sztuczność filmu Baza Luhrmanna? Trudno mi to wyjaśnić, ale może pomogę Wam to zrozumieć, mówiąc, że tak naprawdę podczas oglądania seansu mało interesują człowieka losy filmowych postaci. To po prostu twór, który oglądamy bez zbytniego zainteresowania całością. A wisienką na torcie sztuczności są niektóre postaci - może i rzeczywiście miały one w marzeniach reżysera być zagrane tak nienaturalnie, ale niestety wypada to masakrycznie słabo.

I tym samym, trudno mi powiedzieć, czy Mulligan grająca Daisy jest po prostu taką słabą i wkurzającą aktorką, czy jedynie jej rola ją do takiego poziomu sprowadziła. Serio, już bardziej polubiłem jej "złego" męża, granego przez Joela Edgertona. A sam Gatsby? Cóż, jego da się polubić tylko dlatego, że gra go DiCaprio. Ten facet po prostu nie mógł zagrać źle. Jedyną postacią, która naprawdę wzbudza prawdziwą sympatię jest wspomniany już narrator. Maguire zagrał bardzo dobrze, nawet pomimo tego, iż jego rola również nie do końca naturalnie została rozpisana.

Co ciekawe, oprócz dwóch dużych minusów, jest również w "Wielkim Gatsbym" trochę plusów. Pierwszy z nich, to zdjęcia. Mamy tu ujęcia rodem ze starych filmów, wymieszane z bardziej nowoczesnymi. Bardzo nietypowe dziś najazdy na twarze osób mówiących, "wyobcowanie" ich od reszty planu - rzadko aktualnie możemy podobne zabiegi oglądać. Pierwsze, co przyszło mi na myśl, jeśli mowa o podobieństwach, to film "Sin City" oraz gra "L.A. Noir".

Oczywiście kolejnymi atutami są rzeczy widziane już w zwiastunach, czyli widowiskowe efekty specjalne oraz ogólny rozmach i przepych. Jest trochę komputerowego przerysowania, dotykającego delikatnie tego quentinowskiego, są piękne kostiumy, jest cudowna scenografia. A do tego całkiem nieźle wykorzystany efekt 3D, w szczególności dzięki połączeniu ze wspomnianymi w poprzednim akapicie, oldschoolowymi ujęciami.  Wielu mogłoby się takich kwestii uczyć od twórców "Gatsby'ego". Doboru soundtracku również, bo pomimo, że wybrano muzykę współczesną, to pasuje ona do klimatu idealnie. Dwudziestowieczni Amerykanie w Dousenbergach bujający się w rytm najnowszego rapu? Jak widać, da się.

W kwestiach technicznych "Wielki Gatsby" jest filmem wręcz doskonałym. Niestety, perfekcyjność ta nie potrafi przysłonić wad całości. Dużo oczekiwałem patrząc na zwiastuny i materiały promujące. Dostałem to niestety jedynie częściowo. Jak dotąd, jedno z moich największych rozczarowań kinematograficznych. Można iść do kina dla efektów, bo ich nie uświadczymy tak dobrze na telewizorach. Obejrzany w domowym zaciszu, ten film pewnie stałby się jeszcze słabszy.

PS. [minispoiler]Daisy, Ty szmato.[/minispoiler]

0 komentarze: