Moje 3 odkrycia z Open'era

Dokładnie tydzień temu wróciłem z tegorocznego Open'era. W pierwszą muzyczną niedzielę po tym momencie nie mogło więc zabraknąć paru słów na jego temat. Stwierdziłem jednak, że nie ma co pisać długiego i nudnawego podsumowania, które opisywałoby całe cztery dni festiwalu. Zamiast tego, ze wszystkich koncertów, na których byłem, postanowiłem wybrać swoiste trzy "odkrycia" muzyczne, z jakimi spotkałem się na Open'erze. 

Bo choć na wiele występów czekałem z niecierpliwością i po prostu MUSIAŁEM na nich być, kilka innych zaliczyłem raczej przypadkowo, znajdując chwilę wytchnienia pomiędzy kolejnymi ważnymi dla mnie wydarzeniami. Na niektórych było średnio, inne jednak bardzo pozytywnie mnie zaskoczyły. Wśród nich znajduje się właśnie poniższa trójka.


Elliphant

Nie wiem, jak to możliwe, że nigdy przed Open'erem nie spotkałem się z muzyką Elliphant. Możliwe, iż kiedyś nawet słyszałem jej kawałek, ale sama nazwa nie mówiła mi przed koncertem zupełnie nic. Na show młodej Szwedki szedłem więc z przekonaniem, że wpadnę na chwilę, a po kilku kawałkach pójdę na browara. Nie udało się - Elliphant okazała się moim największym open'erowym odkryciem.

Zdziwiłem się, że jej nie znałem, bo dziewczyna zasadniczo wykonuje muzykę dość mainstreamową. Ot, w dużej mierze taki mix radiowego popu z ewidentnym inspirowaniem się rapem. Ale kurczę - jakie to jest fajne! Gdy słyszę większość radiowych hitów, mam na twarzy grymas - w przypadku Elliphant przy każdym tracku bujam się i cieszę z życia!

Sam koncert zresztą był jeszcze lepszy, bo wszystkie kawałki były jakieś kilka razy bardziej przebojowe niż w wykonaniu studyjnym. Na dodatek Elliphant rozgrzewała tłum cały czas, uśmiechając się do publiki i wychodząc do nich strzelić sobie selfie, wziąć od jednego ze słuchaczy okulary, a nawet poprzytulać się!

Jaram się niemiłosiernie i w drodze powrotnej z Open'era zdążyłem już trochę pokatować dyskografię Elli. Wy również możecie to zrobić, zaczynając od takich kawałków, jak "Down On Life" (z klipem promowanym przez znany portal muzyczny Pitchfork), "Too Original" (z płyty Majora Lazera) czy wreszcie "One More", nagrane z dobrą kumpelą Szwedki, MØ (ta z kolei wystąpi na tegorocznym Live Festival w Krakowie, o którym więcej poczytacie TUTAJ).


Django Django

Tu w temacie byłem trochę bardziej obeznany, bo jakieś tam kawałki Django Django przed ich koncertem przesłuchałem. Ich show jednak okazało się być o wiele bardziej energetyczne niż przypuszczałem - stanie tuż przy scenie poskutkowało chwilowym zatkaniem uszu, ale zdecydowanie było warto. Ludzie skakali (choć, jak mi się wydaje, mało kto kawałki DD w ogóle znał), a brytyjska ekipa nie ukrywała swojej euforii z tak ciepłego przyjęcia i kilka razy podczas show podkreślała, że do Polski wróci.

I choć muzyka Django Django studyjnie wypada o wiele spokojniej, ciągle potrafi sprawić radochę. W przerwach między kolejnymi odpaleniami Elliphant, z radością przesłuchuję więc kolejne tracki z dyskografii Brytyjczyków, co chwilę mówiąc sobie w myślach: "o, to było na koncercie!". Bardzo przyjemne, idealne na lato połączenie lekkiej elektroniki z feelingiem brytyjskiego rocka z ery Beatlesów. 

Zacznijcie przesłuchiwanie DD od takich tracków jak "Default", "Reflections" czy "First Light". Do sprawdzenia macie dwie płyty, z czego jedną wydaną raptem przed dwoma miesiącami.


Swans

Swans to ten zespół, z którego mnóstwo ludzi się śmieje, ale jakieś 90% z nich nie wie dlaczego. Poszedłem więc na ich koncert dla zasady - wpaść na chwilę i pośmieszkować z Giry i reszty ekipy odwalających jakieś muzyczne dziwactwa na scenie. I wiecie co? Było całkiem blisko tego, by ten plan się powiódł.

Intro koncertu trwało z dziesięć albo piętnaście minut, z czego pierwsze trzy-cztery polegały na biciu jednego z członków zespołu w chiński gong. Nie, nie żartuję. Zdążyłem skoczyć do toi toia i wrócić na show, a tam ciągle leciał ten sam kawałek. Potem już jednak było wyłącznie lepiej.

Nie wiem, z czego to wynika, ale z grania Swansów wychodziła niesamowita energia, która porywała. Czasami przez minutę z głośników wybrzmiewało dokładnie to samo, dźwięki te wprawiały słuchaczy jednak w coś w rodzaju transu, nakazującego machać głową i "czuć muzykę całym swym ciałem". Mogłem być tylko przez godzinę, bo potem zaczynał się koncert D'Angelo, ale to wystarczyło mi, bym całkowicie zmienił zdanie o Swans. 

Wybacz mi, Gira, już nie będę z Ciebie śmieszkował. Wy też możecie wreszcie się tą ekipą zajarać, gasząc światło, zakładając na uszy słuchawki i słuchając z zamkniętymi oczami "No Words No Thoughts" czy "Oxygen".


Macie jakieś pytania związane z tegorocznym Open'erem? Jeśli tak - zadawajcie je w komentarzach pod tym postem!

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

4 komentarze:

  1. Jakieś łaczyny. Gdzie Chada i Rychu Peja?

    OdpowiedzUsuń
  2. Odpowiedzi
    1. Taco znałem już wcześniej dość dobrze, więc to dla mnie żadne odkrycie. Ale koncert i publika mu się udały, trzeba przyznać.

      Usuń
  3. Swansów, to się MUSOWO od samych początków poznaje a nie od reaktywacji, choć też znakomita.

    OdpowiedzUsuń