Jednego dnia praktycznie cała Europa traci dostęp do prądu. Pada sygnalizacja świetlna i samochody co chwilę zderzają się ze sobą. Windy z pasażerami zatrzymują się pomiędzy piętrami, a pociągi metra stają w ciemnych tunelach. Gdyby to była krótka awaria - nic wielkiego by się nie stało. Ale nikt jeszcze nie wie, że prądu brakować będzie jeszcze przez wiele dni. Zbyt wiele.
Komórki po chwili padną, podobnie jak wszelkie tablety i laptopy. Szpitale skazane będą na zamknięcie po wyczerpaniu się zapasów energii. Mnóstwo jedzenia stanie się niejadalne przez niedziałające chłodnie. Ogrzewanie padnie, skazując ludzi na długotrwałe przebywanie w zimnie. A to dopiero początek problemów...
Katastrofę na miarę XXI wieku opisuje w swej książce "Blackout" austriacki autor, Marc Elsberg. Gruba powieść na początku tego roku wyskakiwała na Polaków dosłownie zewsząd. Były plakaty i bilboardy na mieście, ogromy egzemplarzy w Empikach i sporo dobrych słów o tym tworze w prasie. I choć hype ten z jednej strony mnie intrygował, z drugiej czułem się przezeń trochę odepchnięty. Nie wierzyłem, że "Blackout" może być czymś innym niż po prostu dobrze wypromowanym średniakiem. Kolejną z wielu podobnych powieści, tym razem zaopatrzoną jednak w machinę marketingową na najwyższym poziomie.
Poczekałem więc sobie spokojnie i dorwałem e-booka "Blackout" w porządnej promocji. Co jak co, ale szkoda by było nie wziąć książki z prawie ośmioma setkami stron za raptem dziesięć złotych, prawda? I chociaż ciągle byłem raczej negatywnie nastawiony do tworu Elsberga, znalazłem wreszcie chwilę także dla niego.
Zabrałem się do czytania. Trzy dni później wylądowałem na ostatniej stronie.
Chociaż mamy do czynienia z naprawdę sporawą opowieścią, całość ani na chwilę nie zwalnia tempa. Autor zamiast rozpisywać się na temat rzeczy błahych i niepotrzebnych, podrzuca nam małe, ale bardzo intensywne dawki swojego literackiego narkotyku. (Pod)rozdziały książki są bardzo często raptem kilkustronicowe, a akcja przeskakuje między różnymi miejscami i bohaterami. Dzięki temu, nawet, kiedy akurat trafiamy na jakiś nudniejszy moment, zwykle szybko zostaje on zastąpiony o wiele ciekawszym.
"Blackout" ostatecznie okazuje się więc naprawdę niezłą mainstreamową literaturą, którą połyka się niczym najlepsze filmowe blockbustery. Na pewno dało się to zrobić lepiej i wyciągnąć więcej oryginalności z bardzo świeżego tematu. Na takie krytykanckie przemyślenia przychodzi jednak czas dopiero po lekturze, gdy już zdążymy odsapnąć po tej wciągającej i pędzącej na złamanie karku opowieści.
0 komentarze: