Abraham Lincoln tym razem bez wampirów

W jednym z ostatnich postów wspomniałem, że na pewno uda się mi obejrzeć jeszcze przynajmniej jeden film oscarowy przed rozdaniem słynnych statuetek. Spełniła się sugestia, iż będzie to "Lincoln" Stevena Spielberga, który po czterech miesiącach od światowej premiery trafił wreszcie do polskich kin. Ja dotarłem na seans dziś po godzinie dziewiątej i od razu wsiąkłem w to, co zaserwował nam słynny reżyser. 

Tytuł filmu zdecydowanie sugeruje, że jest to historia stricte o Abrahamie Lincolnie. Po seansie mam jednak trochę inne wrażenie. Były prezydent Stanów Zjednoczonych jest bowiem jedynie swoistym spoiwem dla tematu walki o równouprawnienie Afroamerykanów oraz gdzieniegdzie wojny między Północą a Południem. Jeśli liczycie na film biograficzny, możecie się niestety zawieść. Od czasu do czasu jest coś wspomniane o synach i żonie Lincolna, ale to tylko przerywniki pomiędzy kolejnymi scenami dramatu politycznego. Mi to nie przeszkadzało, ale malkontentom, którzy liczyli na mocną biografię, dziwić się nie będę.


Scenariusz jest świetny, choćby przez wzgląd na sceny, które nazwałem "sucharkami Abrahama Lincolna". To jeden z tych filmów, który akcji w stylu "wybuchy, strzały, ogień" właściwie nie ma, a mimo tego trzyma w olbrzymim napięciu. Nie można ukrywać, że jest to również zasługa Polaka, konkretniej wielokrotnie nagradzanego Janusza Kamińskiego, odpowiedzialnego za zdjęcia. Rodzima kinematografia może i najlepsza nie jest, ale swoich genialnych reprezentantów na świecie mamy!

W przypadku muzyki mam dylemat. Przy przesłuchiwaniu jej na YouTubie, wydaje się ona wręcz genialna. Zasługa to jednego z niekwestionowanych mistrzów soundtracków, czyli Johna Williamsa. Czego więc dotyczy mój dylemat? Tego, iż w filmie muzyki słychać po prostu zbyt mało. Najbardziej do głowy zapadł mi jakiś kawałek w folkowych klimatach, który pojawiał się w bodajże kilku różnych momentach. Trochę takie to marnotrawstwo geniuszu.

Aktorzy? Just wow. Tu nie ma choćby jednego uchybienia, nad którym można by się użalać. Daniel Day-Lewis w roli tytułowej to po prostu mistrzostwo. Ma się wrażenie, jakby był on wręcz od urodzenia przeznaczony do zagrania Abrahama Lincolna. Poza nim, wielkie pokłony dla Tommy'ego Lee Jonesa (jego postać to Thaddeus Stevens), który nie ustępował w niczym odtwórcy roli głównego bohatera. Nie wiem, czy to kwestia doboru aktorów, czy charakteryzacji, ale wątpię, czy dałoby radę znaleźć wierniejszych odtwórców tych historycznych sław.

Powiem wprost - nie zdziwię się, jeśli "Lincoln" zdobędzie tegoroczną nagrodę Akademii. Nie jestem pewien, czy to najlepszy film z "wielkiej dziewiątki", ale jedno mogę potwierdzić - Spielberg stworzył stuprocentowy film oscarowy. To taki perfekcyjnie oszlifowany diament. Nie wyróżniający się z tłumu, ale czuć w nim rękę mistrza. Polecam.

P.S. Pozdrowienia dla Łukasza, który towarzyszył mi w seansie.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze: