Pierwsze wrażenia z 10-letniego Vice City

Czekałem, czekałem, no i się doczekałem. W Mikołajki, szóstego grudnia swą premierę miała mobilna wersja kultowego "Grand Theft Auto: Vice City". Pięć euro zdjęte z karty, ponad gigabajtowy plik ściągnięty, słuchawki na uszach, wygodne łóżko i kawa - tak zacząłem w ten weekend swój sobotni poranek. Na moim iPadzie drugiej generacji wylądowały przygody Tommy'ego Vercetti.

Już na samym intro zaczął się ślinotok. Potem wstępne filmiki w grze i nareszcie można zająć się czystą rozgrywką. Wsiadam do auta i jadę przejechać się po Vice City. Już kilka pierwszych zakrętów podpowiada mi, że panowie z Rockstar poprawili sterowanie autem w stosunku do mobilnej "trójki". Sprawdzam motocykle. Przyjemnie, na prostej drodze da się swobodnie manewrować, trudniej jest przy skrętach, ale powoli się przyzwyczajam. Zdążyłem też przetestować jak wygląda kontrola nad zdalnie sterowanym helikopterkiem w jednej z pierwszych misji. Ci co grali wcześniej w VC będą wiedzieli o co chodzi. Mi ta misja bardzo zapadła w pamięć, bo w latach swojej młodości i pierwszych styczności z komputerem strasznie mnie denerwowała. Tu ją przeszedłem bez problemów za pierwszym razem, więc jest okej. Jeśli chodzi o poruszanie się piechotą to nie odczuwam różnic w stosunku do ipadowego GTAIII. Nic nie zastąpi pada, ale nie jest źle. Podobno da się łatwiej celować z broni palnej, jednakże jakoś nie udało mi się od razu nacelować w wybuchową beczkę, otoczony przez tłum atakujących mnie robotników. Może, gdy strzelaniny wejdą do porządku dziennego ten myk rzeczywiście się sprawdzi. Na razie mimo to czuję, że da się bezstresowo przejść całą grę na ekranie dotykowym.

Grafika jest w porządku. Wydaje mi się, że jest nawet ładniej od wersji pecetowej (bez żadnych modów oczywiście). Nie wspominając o edycji "peesdwójkowej". Na moim iPadzie drugiej generacji gra czasem przycina, ale ponoć to zdarza się nawet na nowszych urządzeniach. Bywają też jednak sytuacje, kiedy klatki nie spadają i wszystko wypada bardzo płynnie. No ale mimo wszystko tutaj najważniejszy jest klimat, który tworzy cała otoczka gry, w tym fenomenalnie dobrana muzyka. Pisząc ten tekst słucham kawałków z radia Fever 105. Tego mi brakowało od dawien dawna. Jedyne co mnie osobiście drażni to czasem słabej jakości nagrania lektorów, ale da się to przeżyć. Przynajmniej wracają wspomnienia sprzed dziesięciu lat i te charczące odgłosy z głośników.

Cudowność tej gry nie zniknęła przy konwersji na ekrany dotykowe. Jasne, gra się trudniej, ale klimat nie wyparował. Nic tak nie poprawia humoru jak rockstarowy vibe. Warto wydać te pięć euro, by, gdy za oknem śnieg, poczuć siłę życia w Vice City. Ostatnio bardzo rzadko grywam na iPadzie, mobilnych wersji "trójki" i "Chinatown Wars" do dziś nie przeszedłem, ale mam nadzieję, że przygody Tommy'ego Vercetti uda mi się skończyć. To co - za dwa lata "Grand Theft Auto: San Andreas 10th Anniversary"? Czekam z wiadomo czym, wiadomo gdzie.

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze: