Muzyczny geniusz, o którym nikt nie słyszał

Mam wrażenie, że większości osób filmy dokumentalne kojarzą się z nudnymi, przegadanymi produkcjami, na których tak naprawdę nic się nie dzieje. Seks szympansów komentowany przez Krystynę Czubównę i inne tego typu pierdoły. Nie ukrywam, że ja też w pewnym stopniu uogólniam ten gatunek i raczej unikam takich tworów. Czasem jednak natrafiam na wyjątkowy film dokumentalny, który aż prosi się o to, by go obejrzeć. Często szukam takich wśród nominacji do Oscara, bo chyba jeszcze żaden poznany przeze mnie w ten sposób dokument nie zawiódł. Również i w tym roku ruszyłem na polowanie. I znalazłem coś genialnego - "Searching for Sugar Man".

Zacznijmy od mej skromnej rady - nie tykajcie trailera. Popsujecie sobie tylko oglądanie całości, bo tworzył go jakiś idiota. Co powinniście wiedzieć przed seansem? Że jest to film o niejakim Rodriguezie, rockmanie z początku lat siedemdziesiątych. Czym tak bardzo różnił się on innych, takich jak on? Nikt w Stanach nie kupił jego płyt. Oczywiście, znalazło się zapewne parę osób, które krążki przygarnęło, ale na tle całego kraju to tak naprawdę zero sprzedanych egzemplarzy. I pewnie dziś nie moglibyśmy oglądać "Searching for Sugar Man", gdyby nie fakt, że płyty Rodrigueza stały się bestsellerami w... Południowej Afryce.

Sixto (bo tak na imię piosenkarzowi) prześcignął w tamtym rejonie wszystkie inne gwiazdy, włączając The Beatles i Elvisa. Zwykły przypadek sprawił, że słuchał go każdy - od młodych, po starych. Nikt jednak nie wiedział, kim jest Rodriguez. Ludzie mówili o jego śmierci podczas koncertu, gdzie ponoć sam się podpalił. Chcąc dowiedzieć się więcej o tym tragicznym wydarzeniu, garstka fanów rusza na poszukiwania, studiując każdy dostępny im materiał. I o tym właśnie jest "Searching for Sugar Man".

Szczerze mówiąc nie jestem pewien, co mogę jeszcze powiedzieć o tym filmie. Aktorstwa nie ocenię, bo występują w nim zwykli ludzie. Reżyser dostał świetny materiał na film i przez to tak naprawdę trudno orzec, czy rzeczywiście jest kimś dobrym w swym fachu. Ale za to mogę coś chyba powiedzieć o muzyce. Mogę, bo w końcu, jak wskazuje Last.fm, od czasu obejrzenia filmu (czyli jakiś tydzień temu), przesłuchałem jego kawałków... pięćset razy. 

Jak można się domyślić, cały soundtrack w filmie to kawałki Sixto Rodrigueza. Gdy usłyszałem pierwszy utwór, jakoś na początku filmu, już wtedy wiedziałem, że pierwsza czynność, jaką zrobię po skończeniu filmu, to sprawdzenie całego materiału przezeń stworzonego. Bohater "Searching for Sugar Man" wydał dwie płyty - "Cold Fact" w 1970 i "Coming from Reality" rok później. Obie zawierają piosenki łączące rock, folk i blues. I założę się, że gdyby w czasach ich premier ktoś je zauważył, Sixto byłby dziś znany na całym świecie i wymieniany obok tych tuzów, których prześcignął popularnością w Afryce. Obu płyt słucham dopiero tydzień, ale mam wrażenie, że ich geniusz będzie towarzyszył mi jeszcze przez długi czas. Must-listen. Ale najlepiej po seansie.

Ktoś powiedział, że "Searching for Sugar Man" to najbardziej pozytywny film w historii. I chyba miał rację. Chciałbym być teraz tydzień wcześniej i jeszcze raz obejrzeć całość od początku. A potem odsłuchiwać po raz pierwszy jego genialne kawałki. Ten film powinien dostać Oscara choćby po to, by jeszcze więcej ludzi usłyszało o twórczości Sixto. Obejrzyjcie go, możecie uznać to za nakaz. Będziecie mi jeszcze dziękować.

I wonder how many times you've been had
And I wonder how many plans have gone bad
I wonder how many times you had sex
I wonder do you know who'll be next
I wonder I wonder wonder I do

(kliknij na zdjęcie, by zobaczyć je w oryginalnym rozmiarze)

0 komentarze: