Zniewolony. 12 Years a Slave.

Pędzimy dalej z filmami oscarowymi. Te bowiem już w większości mają zapowiedziane swe polskie premiery, których spodziewać się możemy na dniach. Tym razem pod moją lupę padł twór, przez wielu już teraz uznany za zwycięzcę kultowej nagrody. Czy wynika to jednak tylko i wyłącznie ze sfery ideologicznej filmu, czy też może autentycznie jest on po prostu tak dobry? Moją opinię na ten temat macie właśnie przed sobą.

Główny bohater, Solomon Northup (Chiwetel Ejiofor), jest jednym z nielicznych w swoich czasach, wolnym czarnoskórym, mieszkającym w Ameryce. Żyje mu się dobrze, wraz z żoną i dziećmi, a jednocześnie otoczony opieką kilku białych przyjaciół. Nie wszystkim jednak taka sytuacja się podoba. Solomon pewnego dnia zostaje oszukany i sprzedany jako niewolnik. Przed nim tytułowe dwanaście lat spędzonych jako sługa.

Szczerze mówiąc, nie do końca jestem pewien, jak powinienem ugryźć recenzję "12 Years a Slave". To bowiem film dobry, który przyjemnie się ogląda i nawet przesadnie nie czuje podczas seansu upływu ponad dwóch godzin. Problemem jest natomiast fakt, że tytuł ten nie wyróżnia się właściwie niczym wielkim, ku czemu można by wznosić peany. Dodatkowo, nie ma też przesadnej ilości minusów, które mógłbym od razu wymienić.

Dwa bardzo ważne elementy tego filmu posiadają zarówno plusy, jak i minusy. Po pierwsze - aktorstwo. Jest tu kilka naprawdę dobrze zagranych ról, szczególnie powiązanych z aktorami grającymi panów, uciskających swoich niewolników. Moim zdecydowanym faworytem jest Michael Fassbender, wypadający po prostu świetnie. Główna rola również została odegrana nieźle, ale zdecydowanie nie na miarę oscarowej nagrody dla najlepszego aktora.

Z drugiej strony - minusy sfery aktorskiej. Jest tu po prostu wystarczająca ilość postaci, które są do bólu sztuczne, by fakt ten stał się łatwo zauważalny. Weźmy chociażby taką Lupitę Nyong'o, która nominowana została (według mnie kompletnie niesłusznie) do nagrody za kobiecą rolę drugoplanową. Ma ta dziewczyna kilka naprawdę efektownych scen, w jakiś sposób nawet poruszających, z drugiej jednak strony, w paru innych fragmentach wypada ona zwyczajnie średnio i nieprzekonująco. 

Kwestia drugiego elementu z plusami i minusami - zdjęcia. Bardzo spodobało mi się parę ujęć, podczas których następowały zbliżenia na twarz głównego bohatera. Miało to naprawdę potencjał zostania cechą charakterystyczną tego filmu. Niestety, większość scen została nakręconych poprawnie, ale niewystarczająco ciekawie, by ocenić je pozytywnie w porównaniu do tych naprawdę wyjątkowych fragmentów. Szkoda.

Na koniec jeszcze jedna kwestia, tym razem odnosząca się do historii zaprezentowanej w filmie. Trzeba przyznać, że jest ona na pewno poruszająca i wiele osób mogłoby przy niej uronić łzę. Niestety, w przypadku filmów historię również trzeba w odpowiedni sposób przekazać, a tutaj chyba nie do końca to wyszło. Jakkolwiek więc sama baza w czystej postaci należy do tych wzruszających, tak przerzucenie jej na wersję kinową odebrało jej chyba trochę uroku.

Wciąż jednak utrzymuję, że "12 Years a Slave" jest filmem dobrym. Dlaczego więc tu aż tyle minusów? Bo nie można obok nich przejść obojętnie, gdy mamy do czynienia z filmem nominowanym do Oscara. Mimo wszystko, to wciąż najważniejsza nagroda kinematograficzna i powinny otrzymywać ją produkcje tylko naprawdę wybitne. A w przypadku "12 Years a Slave" jestem wręcz w stanie powiedzieć, że jest to tytuł nie do końca zasługujący wręcz na nominację. 

Zaczynam się obawiać, że tegoroczne Oscary mogą być jednymi z gorszych w ciągu ostatnich lat...

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej. Sprawdź również moje recenzje innych filmów nominowanych do tegorocznych Oscarów: "American Hustle""Grawitacji" oraz "Wilka z Wall Street".

0 komentarze: