300: Początek imperium

Dlaczego czekałem na "300: Początek imperium"? Bo "jedynka" była w sumie przyjemnym w odbiorze tytułem, zdecydowanie wyróżniającym się na tle innych, strasznie schematycznych filmów akcji. "Dwójka" zapowiadała się zaś po prostu na odświeżoną wersję tego samego. I choć wielu internautów pójście do kina mi odradzało, postanowiłem zaryzykować i sprawdzić, czy negatywne komentarze w sieci mają choćby zalążek prawdy.


Z nowymi "300" fabularnie sprawa ma się trochę dziwnie. Całość dzieje się bowiem zarówno przed, w trakcie, jak i po bitwie pod Termopilami, zaprezentowanej w pierwszej części filmu. Dlaczego tak? Bowiem akcja została umiejscowiona nie w Sparcie, a okolicach Aten, których wojska muszą odpierać zmasowane ataki wielkich statków morskich Kserksesa. Na czele helleńskiej obrony stoi zaś Temistokles (Sullivan Stapleton), pełen odwagi, męskości i żądzy krwi.

A jednym z największych atutów tego filmu jest właśnie fakt, że sporą jego część postanowiono umieścić na morzu. To całkiem nietypowa rzecz w kinematografii, nawet i w filmach akcji. Choć znów jesteśmy na terenie Grecji, sceneria naprawdę różni się od tej zaprezentowanej w pierwszych "300". Ba, zdaje się ona być naprawdę sporym powiewem świeżości dla tego typu kina w ogóle.

Pamiętajcie też przed seansem o jednej ważnej, ale to bardzo ważnej rzeczy. Ten film naprawdę NIE JEST i NIE MIAŁ BYĆ realistyczny. Gdy czytam komentarze internetowych znawców, którzy wytykają "300" "nieprawdopodobieństwo" i "fantazje autora" to po prostu łapie się za głowę. Czy Ci ludzie nie widzieli pierwszej części filmu? Liczyli na dokument rodem z Discovery? Postawmy sprawę jasno (będzie teraz mikrospoiler, więc ci najbardziej wrażliwi mogą przeskoczyć od razu do następnego akapitu) - to produkcja, w której płonący koń biegnie po topiących się statkach, przeskakując w czasie swej wyprawy przez dobre kilka okrętów, a nie zostaje nawet zraniony. Deal with it.

Jest więc to, czego ja oczekiwałem od tego filmu najbardziej: efektowna rozwałka. Co chwilę jest jakaś bitwa, co chwilę leje się krew, co chwilę latają kończyny. Tu nikt nie próbuje udawać: "o rany, musimy ludziom pokazać, że to jakiś film z przekazem podprogowym, a to wszystko to jedna wielka metafora". Nie, tu po prostu pomyślano: "w tej scenie oni muszą się napierdalać i w tej kolejnej też". Pamiętacie taki film "Pacific Rim"? Tam według mnie było za mało walk, choć produkcja ta miała potencjał na bycie jedną wielką rozwałką na najwyższym poziomie. Tutaj natomiast jest batalii zatrzęsienie i jedyny sposób, w jaki mogę to skomentować, to napisać, że po prostu cholernie cieszyła mi się z tego powodu morda.

I tylko do jednej rzeczy muszę się przyczepić. Strasznie dużo tu patosu. Naprawdę, ilość powagi, bojowych okrzyków, umięśnionych kolesi stojących na tle zachodzącego słońca i wielkich mów wymawianych do garstki wytrwałych ludzi przyprawiała mnie o ból głowy oraz śmiech zarazem. Leonidas to jednak był taki prawdziwy skurczybyk, który mówił: "idziemy urwać parę łbów". Temistokles też jest spoko, ale zbyt często włącza mu się opcja "jestem wielkim wodzem, muszę być poważny, spięty i nie opowiedzieć przez cały film choćby jednego głupiego żarciku". 

Werdykt? "300: Początek imperium" to fajny film. Obejrzenie go nie sprawi, że poczujecie nagłe oświecenie, nie popłaczecie się na nim, ani nie wyjdziecie z seansu z zamyśloną twarzą. Będzie to natomiast dla Was niezły relaks przez trochę ponad półtorej godziny. Można by było nazwać tę produkcję "filmem na odmóżdżenie", ale aż smutno mi ją wrzucać do worka, gdzie wiele innych osób umieszcza polskie komedie romantyczne i idiotyczne crapy z pijącymi nastolatkami w roli głównej. Niech więc zostanie po prostu: "niezły film akcji".

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze: