Najzabawniejsza rzecz, na jaką natrafiłem w ubiegłym tygodniu

Któż nie lubi dostawać przyjemnych rzeczy za darmo? Niby w ten sposób otrzymać można jedynie wpierdol, aczkolwiek ja stoję zdecydowanie po stronie optymistów i dobrze wiem, że wiele innych cudowności również można uzyskać bez płacenia pieniędzy. Raz na przykład w Krakowie dostałem od ulotkarzy za darmo batonik - przyjemne, prawda?

Dziś natomiast będę nawiązywał do rzeczy, której tak do końca za darmo nie otrzymałem, ale lubię sobie wmawiać, że tak istotnie jest. Microsoft ma dla swojej konsoli Xbox 360 ciekawą usługę (inspirowaną podobnym przedsięwzięciem Sony w swoim PlayStation), pozwalającą na pobranie bez dodatkowych opłat dwóch wybranych przez firmę gier co miesiąc. Kruczek jest jeden: musisz mieć do tego wykupiony abonament Xbox Live Gold. Wymagany jest on jednak w szczególności do grania przez sieć, przez co i tak wykupuję go co roku, więc dla mnie autentycznie te dwie produkcje co miesiąc wydają się sprawą darmową.

Zawsze więc te tytuły ściągam na konsole, choć od czasu rozpoczęcia się akcji do tej pory odpaliłem chyba ze dwie z tychże produkcji. W tym miesiącu czekałem jednak na jedną z darmówek z utęsknieniem. Ludowi rzucono bowiem trzecią odsłonę "Saints Row", której dwie pierwsze części przeszedłem już dawno temu, a w "trójkę" jakoś nigdy nie dane mi było do tej pory zagrać. Ucieszyłem się więc z takiej możliwości niezmiernie.

"Saints Row" może być Wam tytułem nieznanym, ale już słynne "Grand Theft Auto" znacie na pewno. Dla niezaznajomionych więc z grami - ta pierwsza produkcja od zawsze miała być trochę bardziej prześmiewczą wersją tej drugie. Z większym luzem, mniejszą realnością świata, bardziej absurdalnymi dowcipami. Co jest zresztą samo w sobie dość zabawne, bo GTA również jest w istocie produkcją cholernie dowcipną w wielu miejscach.

"Saints Row" to jednak trochę taki humor wypowiedziany bardziej wprost. Jako broni można więc używać na przykład wielkiego dildo, są tu misje polegające na daniu się pogruchotać jak najmocniej przez nadjeżdżające samochody, a - jeśli dobrze pamiętam - w czwartej odsłonie jest dubstep gun, czyli pistolet wydający dźwięki właśnie "wiertarkowej muzyki". Taki to trochę prosty humor, acz mi on przesadnie nie przeszkadza.

Ba - czasem wręcz zdecydowanie ma on swoje momenty! I dziś właśnie (po tym trochę przydługawym wstępie, którego pewnie będzie jak zwykle więcej niż meritum) chciałbym wspomnieć Wam o jednej z takich przezabawnych rzeczy, na które natrafiłem w trzecim "Saints Row". Tytuł tego posta nie kłamie - to jest autentycznie najśmieszniejszy element mego ubiegłego tygodnia!

Będę teraz trochę spoilerował jedną misję, ale myślę, że większości z Was nie zrobi to przesadnej różnicy. Jedno z zadań w drugim akcie "Saints Row: The Third" polega na uwolnieniu niejakiego Zimosa. Cała misja ta opakowana jest w multum humoru charakterystycznego dla tej serii. Wchodzimy więc do burdelu dla fanów sadomaso, przepytujemy kilku kolesi i trafiamy do piwnicy, gdzie przechowywany jest nasz cel.

Tu zaczyna się najciekawszy element tej misji: facet ma założoną na siebie końską uprząż, podobnie jak kilku innych więźniów. Bohater przykuwa więc do swego celu rydwan i nakazuje Zimosowi ruszać. Za nimi podążają takie same pojazdy, kierowane przez wroga. Gdy już uda się z obławy oswobodzić, nadchodzi najśmieszniejszy element tej gry, jaki do tej pory znalazłem.

Zimos mówi (śpiewa?) z pomocą auto-tune'a. Kilka jego kwestii możecie zobaczyć na TYM filmiku. Internauci bowiem również uwielbiają nietypowy głos tego bohatera i na YouTube znaleźć można sporo materiałów z jego udziałem. Czy ludzi, którzy nie grali w całość będzie to śmieszyło? Mam nadzieję, że tak. Bo ja za każdym razem, gdy słyszę ten głos, mocno parskam śmiechem. Liczę więc, że i Was choć trochę to rozśmieszy.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze: