Godzilla

Gdyby ktoś na samym początku ubiegłego tygodnia zapytał mnie: "ej, stary - idziesz na nową Godzillę?", odpowiedziałbym coś w rodzaju: "raczej nieee". Jakkolwiek nigdy jakoś do filmów z tą wielką bestią obiekcji nie miałem, tak fanem jej przygód również nie byłem. Gdy jednak natrafiłem na sporą ilość pozytywnych opinii na temat najnowszej "Godzilli", pochodzących dodatkowo od sprawdzonych osób, postanowiłem się na produkcję tę do kina wybrać. Czy było warto?


Mam spory dylemat, jak w ogóle poruszyć tutaj kwestię fabuły. Zarówno dostępne w sieci zajawki tekstowe, jak i zwiastuny, nie zdradzają bowiem przesadnie jakichkolwiek występujących tu wątków. Czuję się tym samym zobowiązany, by również kwestię tę przemilczeć. Wystarczyć musi Wam więc przed seansem jedynie coś nadzwyczaj krótkiego, ale i oczywistego: na powierzchnię planety wychodzi Godzilla. A to nigdy nie zwiastuje niczego dobrego.

Jakkolwiek uważam, że najnowsza "Godzilla" w sporej mierze różni się od ubiegłorocznego hitu z gatunku "filmy, w których wielkie stwory rozwalają miasta", czyli "Pacific Rim", pozwolę się posłużyć porównaniem między tymi produkcjami. A wszystko to po to, by ewentualnych niezdecydowanych przygotować na to, co ich czeka podczas seansu.

W "Pacific Rim" zasada była prosta - stwory napieprzają się już od początku filmu. By jednak nie zanudzić widzów ciągłymi walkami przez bite dwie godziny, wprowadzono głupiutkie sceny fabularne pomiędzy kolejnymi bataliami. To wkurzało, bo miało się wrażenie ciągłego niedosytu. Widz bowiem swoje mięso na talerzu dostał, ale po kilku kęsach mu je zabierano i podtykano pod nos dopiero po kilkunastu minutach.

Z "Godzillą" postąpiono zdecydowanie roztropniej. Tu bowiem mięso zostawiono na sam koniec, a pierwsza godzina seansu jest długim wprowadzeniem, swoistą przystawką do finału. Co jednak najważniejsze, nie jest się zdenerwowanym faktem, że pomimo upływu połowy filmu, tak naprawdę żadnej większej akcji na ekranie jeszcze nie było. Twórcy bowiem prowadzą nas poprzez całość dorzucając coraz to nowsze "zagadki", motywy, które trzymają w napięciu pomimo tego, że walki nie widzieliśmy jeszcze na oczy.

Finałowa batalia jest dzięki temu bardzo sycąca, choć obiektywnie rzecz biorąc mniej efektowna od tej z "Pacific Rim". A to wszystko dzięki temu, że główne danie rzuca się widzowi po odpowiednim przygotowaniu i przeszkoleniu na to, co go czeka. I choć nie ma tu napieprzania się okrętem przez dwa wielkie skurczybyki, jak we wspomnianej produkcji Guilermo del Toro, tak mimo wszystko w odpowiedniej chwili chce się wykrzyknąć: "no i to jest właśnie GODZILLA!".

Jak natomiast z całą tą historyjką, która nas przygotowuje do finałowego starcia? Jest oczywiście mocno amerykańska, czyli trochę naiwna i w dużej mierze ckliwa. Amerykański żołnierz jako bardzo istotny bohater całości pojawić się musiał - koniec, kropka. Mi to przesadnie nie przeszkadza, bo nie wymagam od filmu o ogromnym jaszczurze filozofowania nad sensem egzystencji (choć - co ciekawe - coś jednak w tym stylu w "Godzilli" się pojawia). Przeszkadzać może czasem co najwyżej aktor grający tego amerykańskiego wojaka, który jest takim drewnem, że sprawdziłem z ciekawości, czy nie nazywa się on czasem Rasiak.

Z kina wyszedłem ze swoistym "efektem wow", który wciąż w jakimś stopniu mnie nie opuszcza. Bardzo żałuję, że nie trafiłem na seans IMAX-owy, ale na mniejszej sali i tak całość "robiła dobrze". Po "Godzilli" wraca wiara w mainstreamowe, amerykańskie filmy akcji. Do czasu aż uświadomisz sobie, że jednak większość z nich nie jest aż tak dobrze zrobiona jak produkcja o wielkim jaszczurze. A szkoda.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze: