Spring Breakers

Już od czasu pierwszego kontaktu z trailerem "Spring Breakers", zdecydowanie nie chciałem oglądać tego filmu. Nie trafiało do mnie nic: ani pojawiające się od czasu do czasu rekomendacje internautów, ani też maksymalne noty wystawiane przez nielicznych (ale jednak) recenzentów. Tematyka tejże produkcji zbytnio odrzucała mnie i kojarzyła się jednoznacznie z potworkami tegorocznej kinematografii, takimi jak "nieletni/pełnoletni" czy "Bling Ring". Ostatnio jednak jeden z wykładowców kazał mojej grupie ćwiczeniowej obejrzeć właśnie ten tak unikany przeze mnie tytuł. Tym razem więc nie mogło być żadnego "ale" - seans "Spring Breakers" przeżyć musiałem.


Produkcja ta opowiada o czwórce nastolatek (wśród aktorek je grających, są słynne Selena Gomez i Vanessa Hudgens), które wyruszają na ferie do słonecznej Florydy. Zdobywają pieniądze na wyjazd poprzez napad na sklep, po czym ruszają w dziką podróż pełną wódy, piwa, zielska i gołych cycków. Ot, typowy sposób na imprezowanie. Typowość ta jednak załamuje się, gdy nasza czwórka poznaje Aliena (James Franco, znany choćby ze "127 godzin") - człowieka w pełni oddającego stereotyp czarnego gangstera. Jedyny problem w tym, iż jest on... biały.

Jeśli nie jesteście słodkimi dziewczynkami z gimnazjum, to zapewne Wam również film ten nie wydaje się po takim opisie zbyt nadzwyczajny. Nie można jednak zaprzeczyć, że mimo wszystko, produkcja ta spełnia inną rolę niż na pierwszy rzut oka. Reżyser, Harmony Korine, tak naprawdę bowiem wyśmiewa i przestrzega tu przed dzisiejszą popkulturą. Bardziej spostrzegawczy zauważą to od razu, innym potrzebna by zaś była argumentacyjna litania, na którą nie ma tu zbytnio miejsca. Zaufajcie mi więc, że "Spring Breakers" jest więc, trochę paradoksalnie, tworem w pewnym sensie "ambitnym".

Niestety, nie zmienia to faktu, że całość jest również cholernie słaba. W moim prywatnym rankingu jest to najgorszy film, jaki miałem okazję widzieć w tym roku. Serio. Rozumiem, że ma on pewnego rodzaju "przesłanie" i z tym faktem nie ma się co kłócić, skoro sam go zauważyłem. Jakakolwiek wartość metaforyczna nie może jednak zdziałać zbyt wiele przy całej, tak słabej reszcie.

Totalna przewidywalność to największy problem tej produkcji. Kolejne sceny można sobie ułożyć w głowie jeszcze przed ich pojawieniem się i w sporej mierze nasze przewidywania zapewne okażą się trafne. Jest też totalnie idiotyczny scenariusz - oczywiście, jeśli nie weźmiemy tu pod uwagę tej kwestii bardziej metaforycznej. Gdzieś czytałem zajawkę "Spring Breakers", w której była mowa, iż od filmu tego "nie można oderwać wzroku". Cóż, gdybym nie musiał go obejrzeć całego, prawdopodobnie wyłączyłbym go o wiele wcześniej niż po półtorej godziny.

Wiele osób ma opinię podobną do mnie, podkreśla jednak jednocześnie, iż bardzo dobrze zrobiono w tym filmie wszelkie ujęcia. Zgodzić się z tym nie mogę w żaden sposób. Całość ewidentnie miała zostać zrobiona na modłę "teledyskową". Niestety, mamy tu raczej do czynienia z inspiracją teledyskami najgorszej jakości. Nie ma w tutejszych zdjęciach kompletnie niczego nadzwyczajnego. Nawet wspomniany przeze mnie wcześniej "Bling Ring" - pomimo tego, że również jest tworem okropnym - w tej materii zdaje się wypadać lepiej.

Genialny soundtrack? To również można wcisnąć między bajki. Muzyka tu stanowi bardzo ważny element całości, a pomimo tego mojej uwagi nie przykuła kompletnie. Przy Skrilleksie da się bujać/wykręcać na imprezie, ale słysząc jego utwory w tym filmie, jedyne, co się myśli, to wybitnie neutralne: "ok". Moją większą uwagę zwrócił tylko instrumental nawiązujący do "Wild for the Night" A$AP Rocky'ego. I to tylko dlatego, że kawałek ten najzwyczajniej w świecie bardzo lubię.

Twór Korine'a nie broni się więc niestety żadnego rodzaju mądrościami zeń płynącymi. Pomysł w głowie reżysera może i był dobry, wykonanie już jednak takie nie jest. Ogrom debilizmu przysłania to, co wartościowe. Szkoda. Szkoda więc też tym filmem w ogóle zawracać sobie głowę. 

0 komentarze: