Hobbit: Bitwa Pięciu Armii

Śmialiśmy się z kumplem, że od dwóch lat mamy nową tradycję świąteczną, ważniejszą może nawet od zjedzenia karpia i spędzania wieczoru z Kevinem. To właśnie w okolicach Bożego Narodzenia pojawiały się bowiem kolejne części filmowego "Hobbita", na które iść po prostu musieliśmy. W tym roku tradycja ta jednak się kończy, przekazując pałeczkę innej - w święta 2015 roku ruszymy bowiem do kina na nowe "Gwiezdne wojny". Tymczasem jednak, przyszła pora na ostatnie przygody Bilbo Bagginsa i krasnoludzkiej kompanii.


Film zaczyna się mindfuckiem totalnym, o którym wspomnienie w tej recenzji jest wręcz konieczne. Jeśli więc nie chcecie sobie spoilerować nawet pierwszych dziesięciu minut nowego "Hobbita" - przejdźcie od razu do następnego akapitu. Ja tymczasem sobie ponarzekam. Przez dwa poprzednie filmy Jackson cały czas straszył nas Smaugiem i jego niesamowitą siłą. Przez dwa całe filmy wiedzieliśmy, że walka z nim może być widowiskiem wręcz fenomenalnym. Moi Drodzy - zrobiono sobie z nas jaja. Smaug umiera w pierwszych dziesięciu minutach ostatniej części "Hobbita". Po zobaczeniu tego, brzuch rozbolał mnie od śmiechu. To chyba nie była zamierzona reakcja reżysera.

Podczas pierwszej połowy filmu tak naprawdę mało ciekawego się dzieje. Tutaj ktoś płacze, tu ktoś się denerwuje, tu znowu ktoś płacze, tu ktoś znowu się denerwuje - i tak w kółko. Podróż naszej watahy się zasadniczo skończyła, a Jackson z ekipą nie do końca potrafią ogarnąć scenariusz, gdy wszystko dzieje się w jednym miejscu. Oczywiście - nie ma tu mowy o przysypianiu. Reżyserskie sztuczki mimo wszystko każą Ci trzymać oczy wbite w ekran, byś był przygotowany na to, że w każdej chwili coś może się stać.

No i wreszcie się dzieje - zaczyna się tytułowa Bitwa Pięciu Armii. Fajna, efektowna, soczysta. Elfy strzelają ze swoich niesamowitych łuków i machają szybkimi szablami, krasnoludy jeżdżą na wieprzach bojowych (serio) i walą we wrogów wielkimi młotami, ludzie machają na wszystkie strony (jak to ludzie), a przebrzydli słudzy mroku są obleśni i głupi. Tylko Gandalf ma wszystko głęboko gdzieś i krząta się po jakichś bocznych uliczkach miasta, zamiast walić zaklęciami we wrogów. No ale ja go rozumiem - w końcu w obu poprzednich częściach to on musiał zawsze ratować tyłki swoich małych kumpli. Nic dziwnego, że chciałby wreszcie odpocząć.

"Hobbit: Bitwa Pięciu Armii" jest w dwóch aspektach "naj". Po pierwsze - jest najgorszą częścią całej sagi. Tak, wiem, "naj" powinno być czymś pozytywnym. Cóż jednak poradzić, skoro tu naprawdę poza ostateczną bijatyką się naprawdę mało dzieje! Nie ma przygody, nie ma zaskoczeń, nie ma praktycznie jakichkolwiek sensownych dialogów między bohaterami. To idealne potwierdzenie tego, że "Hobbit" powinien być zrobiony w dwóch, a nie trzech częściach. 

Czas jednak też na drugie "naj". Uprzedzam - również nie będzie ono zbyt pozytywne. Trzeci "Hobbit" jest bowiem także najśmieszniejszą częścią sagi, czy może powinienem raczej rzec - najbardziej absurdalną. Serio, niektóre sceny są tu tak niesamowicie dziwaczne, że wychodzi z tego trochę taki "płacz przez łzy". Ewidentnym królem nad królami jest hycający po zawalającym się moście Legolas, ale piękne są także barany skaczące po prawie pionowej, lodowej skale czy kilka innych, niesamowitych atrakcji. Miałem kilka razy wrażenie, że ten film to raczej parodia "Hobbita" niż jego pełnoprawna, trzecia część. Tylko wyznań miłości rodem z brazylijskich telenowel brakuje tu do szczęścia. A nie, wybaczcie - przecież one też się pojawiają.

Czy więc ostatni "Hobbit" to zwyczajna kupa? Skądże znowu! Krytyka krytyką, wytykanie wad wytykaniem wad, ale każdy wielbiciel kina wie, jak oglądanie takich produkcji się kończy. Może być tu mnóstwo absurdów, może być sporo kiepskich fragmentów w scenariuszu, ale jak zobaczysz krasnoluda na świniaku wywijającego efektownie młotem, to stwierdzisz, że jednak te głupoty masz gdzieś, bo tak soczyste bitwy rzadko ma się możliwość oglądać. Gdy miejsce walki już opustoszało, zakołatało mi w głowie: "wojna jest piękna". Tak przynajmniej wygląda to przez pryzmat nowego "Hobbita".

Jestem "trochę" zawiedziony - przyznaję. Tak jak wspomniałem, to zdecydowanie najgorsza opowieść ze Śródziemia od Petera Jacksona. Jednocześnie jednak robi ona w kilku momentach wystarczająco dobrze, by nie płakać nad nią, a na napisach końcowych się mimowolnie uśmiechnąć. Ciągle chodzi za mną po tym seansie chęć obejrzenia jeszcze raz filmowej trylogii "Władcy Pierścieni". To była lepsza seria od "Hobbita", ale nie wieszajmy psów na przygodach Bilbo Bagginsa. Zakończyły się one raczej średnio, ale sama podróż do Ereboru była jednak - moim zdaniem - satysfakcjonująca. 

Dzięki Ci więc, Peterze Jacksonie, za naprawdę dobre przeniesienie twórczości Tolkiena na wielki ekran. Ale wiesz co? Może już sobie lepiej odpuść Śródziemie.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

Elf na łosiu (czy czymkolwiek jest ten stwór) to jedna z najbardziej efekciarskich rzeczy w tym filmie. ŁOŚ JEST SUPER!

3 komentarze:

  1. Też jestem świeżo po seansie Hobbita. Do listy absurdów dodałabym jeszcze sytuację w której duża choć rozbita armia krasnoludów cofa się i woła o pomoc, a wtedy do akcji wkracza szlachetny Thorin z resztą - jakieś 10 osób. I rozpierdalają wszystkich aż miło!
    Zawsze irytuje mnie też to jak wrogowie się ze sobą pitolą np: zamiast dobić łeb Azoga DLA PEWNOŚCI gdy płynął pod taflą lodu, głupi Thorin wolał se popatrzeć na niego z góry (może się zajarał tym, że w końcu MOŻE to zrobić).
    Skaczący po moście Legolas i brykające pionowo barany to HITY tego filmu! Nie chciałbyś mieć takiego barana? :)) chociaż ja tam bym wolała mieć tego SUPERŁOSIA ;)

    Jako osoba do tej pory w ogóle nie interesującą się Tolkienem stwierdzam, że czas najwyższy nadrobić.
    Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. W tym pierwszym chodzi szczególnie o to, że Thorin jest królem i walczyć u jego boku jest warte wszystkiego. Wiesz, takie podniesienie morale itepe :)
      Natomiast akcja z Azogiem była tak totalnie absurdalna, że ja załamywałem nad nią ręce. Nie rozumiem, jak można zrobić z króla na samym końcu takiego idiotę, popełniającego tak błahe błędy...
      A barana też chciałbym mieć! I bojowego świniaka również, czemu nie? :D

      Do Tolkiena natomiast oczywiście jak najbardziej polecam się zabrać. To jednak trochę coś innego niż filmy Jacksona :)

      Również pozdrawiam!

      Usuń
  2. Łe, też bawiłem się w szukanie absurdów w Hobbicie i część rzeczy się nawet (siłą rzeczy) pokrywa! Jest jeszcze kilka dodatkowych smaczków, jak na przykład: rzucanie kamieniami przez niziołka czy walenie czołem w orków. Więcej moich obserwacji tutaj:

    http://kulturaifetysze.blogspot.com/2015/01/refleksja-16-hobbit-bitwa-pieciu-armii.html

    :D

    OdpowiedzUsuń