Ida

Wychwalana pod niebiosa przez polskie media, uwielbiana przez widzów amerykańskich, prawdopodobna zwyciężczyni tegorocznego Oscara za film nieanglojęzyczny. "Ida" podbija świat i staje się chyba największym globalnym hitem kinowym z polskiego podwórka w ciągu ostatnich lat. Komu jak komu więc, ale Tobie, Szanowny Mikołaju, naprawdę nie wypada tego filmu nie obejrzeć chociaż raz! Gdy więc zauważyłem, że w krakowskim Kinie Pod Baranami ponownie postanowiono pokazywać twór Pawlikowskiego, rychło z okazji skorzystałem.

Czy jest tu ktoś, kto jeszcze nie wie, o czym "Ida" w ogóle jest? Oho, widzę kilka niepewnie podnoszonych rąk na sali! Dokonajmy więc formalności - Anna (Agata Trzebuchowska) ma wkrótce złożyć śluby zakonne i zostać pełnoprawną zakonnicą. Przed tym jednak matka przełożona wysyła ją do ciotki (Agata Kulesza), której nigdy wcześniej nie miała okazji poznać. Od niej Anna dowiaduje się, że jest Żydówką, a jej prawdziwe imię i nazwisko to Ida Lebenstein. Z pomocą ciotki bohaterka postanawia odnaleźć ślady swej rodziny.


Co bardzo istotne - "Ida" nie jest tworzona na modłę polską. Naprawdę mało da się tu wyczuć naleciałości ze współczesnego kina polskiego, czego nie mogli się do końca pozbyć nawet świetni "Bogowie". "Ida" jest bowiem tworzona tak, jak najbardziej artystyczne filmy Europy Zachodniej. To produkcja bardziej ze szkoły europejskiej niż polskiej. I powie Wam to praktycznie każdy, kto choć trochę kinem rzeczywiście się interesuje.

Przejawia się to oczywiście choćby w bardzo spokojnej i powolnej narracji. Ma to swoje plusy, bo Pawlikowski jest jednym z tych reżyserów, którzy potrafią przykuć widza do ekranu nawet najbardziej statycznymi ujęciami. Przez większość czasu to się sprawdza, bo siedzi się wpatrzonym w film i nie odwraca się wzroku. Dopiero pod koniec coś tu przestaje grać i "Ida" zaczyna się trochę dłużyć. Wydaje się, jakby czas trwania filmu (czyli raptem osiemdziesiąt minut) i tak był trochę przesadzony.

Szkoła europejska (a może i po prostu "szkoła artystyczna") wymaga również od "Idy" odpowiedniego grania ciszą. To się sprawdza i dlatego właśnie lepiej obejrzeć ten film w domowym zaciszu niż sali kinowej. Tu każde chrząknięcie może przeszkodzić, nawet wtedy, gdy patrzy się w ekran jak zahipnotyzowany. Mimo tego, Pawlikowski od czasu do czasu przełamuje tę ciszę, zarzucając Widza muzyką. A ta, gdy się już objawia, okazuje się być fenomenalnie wręcz dobrana! Za Johna Coltrane'a i jego "Naimę" należą się więcej niż brawa!

Do tego dochodzą oczywiście nietypowe ujęcia. Zarówno te symetryczne, jak i te na pozór dziwaczne oraz ustawione pod nietypowym kątem, przykuwają uwagę i niejednokrotnie zachwycają. Co ciekawe, miałem okazję oglądać "Idę" z angielskimi napisami, których umiejscowienie w pewnym momencie tak niesamowicie podkreśla wartość jednego z ujęć, że szczerze zastanawiam się, czy zwróciłbym na nie tak wielką uwagę bez tych białych znaczków. Nie można również pominąć faktu, że cała "Ida" została zrealizowana w formacie 4:3, zapomnianym przez kino od dawien dawna. Może i nie szokuje to tak, jak kwadratowe ujęcia w "Mamie" Dolana, ale i tak potrafi w sporym stopniu zaskoczyć. 

Ach, no i jest jeszcze jedna rzecz nierozerwalnie związana z "Idą"! Mowa oczywiście o fakcie, iż cały film został zrealizowany w czerni i bieli. I to nie jest wcale zabieg, który po prostu miał wyróżniać twór Pawlikowskiego na tle tłumu. Już od pierwszych minut ma się wrażenie, że ten film po prostu nie mógłby być zrealizowany w kolorze. Czerń i biel jest tu naprawdę KONIECZNA!

Obejrzałem więc wreszcie "Idę" i czuję się spełniony. Czy rozumiem już, dlaczego ten film ma tak wielką szansę na Oscara? Owszem. Czy uważam go za twór wybitny? Nie. To film dobry, w paru momentach wręcz bardzo dobry, ale nie czuję wewnętrznej potrzeby składania przed jego twórcami pokłonów. W dużej mierze wpływa na to znużenie, które pojawia się pod koniec "Idy". 

Warto obejrzeć? Owszem. Czy to jednak naprawdę aż takie objawienie, jak wielu stara się powiedzieć? Nie jestem do końca przekonany. To rzeczywiście twór wyjątkowo oryginalny i wyróżniający się nawet na tle największych "hitów" szkoły europejskiej, ale u mnie powoduje on "jedynie" kiwanie z uznaniem i podniesiony w górę kciuk. Owacji na stojąco nie stwierdzono.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze: