Birdman, czyli (Nieoczekiwane pożytki z niewiedzy)


Dziewięć nominacji do Oscara - przyznam szczerze, że nie spodziewałem się aż takiego uwielbienia Akademii dla "Birdmana". Miałem wrażenie, iż będzie to taki raczej "niszowy hit", uwielbiany przez ludzi bardziej zaangażowanych w kino, ale omijający trochę mainstreamowych Widzów. W tym roku jednak Akademia zdaje się naprawdę bardziej niż zwykle uderzać w filmy artystyczne, wśród nominacji do głównej nagrody znajdujemy bowiem również "Boyhood", "Whiplash" czy "Grand Budapest Hotel". Czy "Birdman" ma szansę zagrozić tym tworom? Miło mi było sprawdzić to na przedpremierowym pokazie w Kinie Pod Baranami, w dniu ogłoszenia oscarowych nominacji.

Riggan Thomson (Michael Keaton) to zapomniany aktor, przed laty wcielający się w postać superbohatera Birdmana. Wielu z jego fanów dorosło, jednak ich dzieci już zdecydowanie nie mają skąd kojarzyć idola rodziców. Thomson ma zamiar wrócić do łask amerykańskiego społeczeństwa, chce jednak to zrobić w sposób bardziej ambitny - gdy wiele osób marzy o czwartej odsłonie "Birdmana", on postanawia przygotować broadwayowski hit na podstawie sztuki swojego ulubionego dramaturga. 

Pozory więc mogą w tym przypadku zmylić - to nie jest film o superbohaterze. To opowieść o człowieku, który pragnie wyzwolić się z klatki, w której powinien znajdować się nie on, a Birdman. Ludzie rozpoznają go jako "tego superbohatera", a on chciałby wreszcie stworzyć coś na własną rękę. Być zapamiętanym nie jako koleś w stroju ptaka, ale po prostu jako Riggan Thomson - aktor, reżyser, wielki człowiek sztuki.


Ciśnie się więc znów na usta pytanie: "dramat?". Trochę tak, ale to jednak zapędzanie się trochę zbyt daleko. Trudno bowiem mówić o pełnoprawnym dramacie, gdy niejednokrotnie co minutę czy dwie pojawiają się żarty, przez które publika wybucha gromkim śmiechem. "Birdman" to tragikomedia, w której balans pomiędzy śmiesznością a powagą jest zachowany wręcz idealnie. To dramatyczna walka pełna dumy i honoru, którą wymieszano z pokaźną ilością stojącego na wysokim poziomie, niebanalnego humoru.

Jednak to nie tylko scenariusz jest tu iście mistrzowski. "Birdman" to także niesamowicie intrygujący montaż. Praktycznie cały film wygląda, jakby został nakręcony za jednym razem. Kamera za każdym razem podąża tylko za jednym aktorem, a gdy dochodzi on do swojego celu, okazuje się często, że zupełnie zmieniła się pora dnia czy sytuacja, w jakiej się znajduje. Zdarza się nawet, iż w jednej scenie mamy do czynienia z dwoma różnymi momentami w czasie, które zamieniają się miejscem jak gdyby nigdy nic! Brzmi to trochę poplątanie, nie ma się jednak co martwić - to ani trochę nie powoduje skonfundowania u Widza, a jedynie zachwyt nad pomysłem reżysera i jego fantastyczną realizacją!

Perfekcyjność idzie jeszcze dalej, bo równie świetnie wypada kwestia muzyki. Nie tylko wszelkie dźwięki zostały tu dobrze dobrane, ale i ich wkomponowanie w obraz zdaje się być dopracowane do perfekcji. Szczególnie powracające regularnie granie na perkusji, które na początku filmu wprowadziło mnie w stan: "czy ja aby na pewno nie trafiłem na seans <<Whiplash>>?", okazuje się być bardzo charakterystycznym motywem całego "Birdmana". 

Okej - chwila przerwy w recenzji. Rzucamy szybko okiem na Spotify. Jest soundtrack z "Birdmana"? Jest! No to puszczamy w tle i wracamy do tekstu!


Aktorzy. Geniuszem można nazwać człowieka, który wpadł na pomysł, by do głównej roli w tym filmie zatrudnić Keatona. Ten facet zdaje się mieć tak niesamowicie dużo wspólnego ze swoim bohaterem, że aż trudno w to uwierzyć! Dla wielu do dziś Keaton to najlepszy odtwórca Batmana w historii, a ostatnimi czasy kino nie przynosiło mu zbyt wielu dobrych ról. Z "Birdmanem" wraca on natomiast w chwale i blasku reflektorów - mocno trzymam kciuki za Oscara dla niego, bo wykonał tu naprawdę kawał świetnej roboty!

Nie zawodzi także pozostała ekipa aktorska. Edward Norton jako Mike jest bardzo dziwnym skurczybkiem, co chwila rzucającym jakimiś godnymi zapisania cytatami, Zach Galifianakis wreszcie dostał rolę, która nie żeruje na jego bohaterze z "Kac Vegas", a Emma Stone ma nie tylko fajny tyłek, ale też bardzo dobrze radzi sobie przed kamerą. Chociaż ten tyłek jest chyba jednak ważniejszy...


"Birdman" to film, który totalnie przenosi Widza z sali kinowej do własnego świata. Odtrąca wszelkie problemy, skupia na świetnym scenariuszu i całej reszcie. Jest mocny, choć w inny sposób niż już dwukrotnie wspomniany "Whiplash". Trudno się nim nie jarać, trudno nie uznać go za świetny film. Głównego Oscara pewnie nie dostanie, ale ma szansę zapisać się w kinematografii jako naprawdę godny zapamiętania twór. 

Must-watch? Zdecydowanie!

PS Alejandro González Iñárritu, reżyser "Birdmana", kilka lat temu stworzył także inny nominowany do Oscara film - "Biutiful". Nie recenzowałem go na blogu, ale zdecydowanie polecam go sprawdzić, jeśli akurat macie wolną chwilę. To naprawdę kawał dobrego dramatu.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze: