Gdy bogowie dają Ci okulary, a Ty podcierasz sobie nimi tyłek


"Miałam sen" - powiedziała mi kiedyś znajoma przy piwie. Oczywiście nie spodziewałem się żadnych wspaniałomyślnych wizji świata, niczym u Marina Luthera Kinga, nawet biorąc pod uwagę fakt, że niejedną butelkę już opróżniliśmy. Spotkaliśmy się w jednym celu, jednego więc mógł jej sen dotyczyć. Dziewczynie po raz kolejny dał w dupę jej (były) chłopak. Nie - nie dosłownie.

"Miałaś sen o tym, że Roman (imię losowe, nie obrażajcie się, Drodzy Romanowie) wrócił do Ciebie, przytulaliście się, uprawialiście namiętny seks, a potem mieliście gromadkę dzieci i psa?". Spojrzała na mnie wzrokiem łączącym w sobie "to była moja kwestia!" z "dzięki, że powiedziałeś to za mnie". "Niech zgadnę - pies ma być yorkiem?". W tym momencie udała, że chce na mnie wylać resztę swojego piwa. Tak - chodziło o yorka.

Zastanawiacie się pewnie - co zrobił mej znajomej ten jej przebrzydły ex? Lista zbrodni jest długa. Zdrada? O rany, przecież to klasyk! Flirtowanie z tonami innych dziewczyn, gdy ona wypisywała do niego smutne esemesy z domu? Checked. Obarczanie ją winą za wszelkie spiny w związku? Brawo! Jest tego więcej, ale przecież nie będziemy się tu na blogu aż tak znęcać.

Pytanie kolejne: dlaczego więc ona ciągle z tym skurczybykiem była? Odpowiedź jakże prosta: miłość, zakochanie, reakcje chemiczne - nazywajcie to jak chcecie. Dziewczyna wpadła po uszy i podkochiwała się w swoim "mężczyźnie życia" (tak go niejednokrotnie nazywała, a jakże) chyba od pierwszego wejrzenia. Był dla niej ideałem i jako ideał zawsze go przedstawiała. 

Udało się jej wreszcie go do siebie przekonać. Przyjął ją z otwartymi ramionami i przez jakiś tydzień był jej ideałem. Wszędzie chodzili razem, całowali się na oczach połowy miasta, itepe, itede. A ona nagle mimochodem sięgnęła po jego telefon, weszła w esemesy i zobaczyła setki wiadomości z ostatnich dni do innych reprezentantek płci pięknej. Wszczęła awanturę, on krzyknął, że nie powinna mu grzebać w telefonie i z nią zerwał. 

Była wkurzona przez dwa czy trzy dni. Potem niby też, ale czwartego dnia umówiła się z nim i prosiła, by do niej wrócił. Absurd, no nie? On jednak ponownie przyjął ją w swe ramiona, niczym wybaczający wszystko Stwórca. Kolejny miesiąc zleciał. Tym razem poszło już o zdradę w klasycznym znaczeniu. Nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki, no nie? Ona weszła po raz trzeci.

Pozwala mi na publikowanie tej historii, bo dziś ją ona już jedynie śmieszy. Przeszła okres "nienawidzę mężczyzn", żyje teraz szczęśliwiej niż niejedna zakochana parka. Chce się rzec: "nauczyła się na swoich błędach". Spójrzcie jednak, ile razy popełniała ten sam błąd!

Bo krąży w społeczeństwie takie - w dużej mierze błędne - przekonanie, że gdy się zrobi błąd, nigdy się już podobnego nie popełni. A to wcale nie jest prawda. Oczywiście, są kwestie, które weźmiesz na klatę raz, a potem będziesz przed nimi uciekał gdzie pieprz rośnie. Ale czasem po prostu TRZEBA dowalić sobie kilka razy to samo, by wreszcie zrozumieć, że to właśnie to coś ostatnio tak bardzo daje Ci po ryju.

Dotkniesz raz płonącej zapałki i nigdy więcej nie będziesz chciał tego zrobić ponownie? Bullshit. Mimo wszystko będzie Cię trochę korciło, by spróbować ponownie. By sprawdzić, czy to aby nie był jakiś wyjątek, czy ten głupi czyn na pewno zawsze kończy się rykiem bólu. Ale wreszcie, po kilku czy - olaboga - kilkunastu razach, dasz sobie spokój i stwierdzisz: "potwierdzam, dotknięcie płonącej zapałki powoduje ból". No brawo, mój Ty Sherlocku!


Same shit everyday. Popełniamy błędy i nie wryjemy sobie w nasze głowy od razu tego, że coś jest złe, kiedy nie udało się nam to tylko raz. Wejdź dwa albo trzy razy w nieudane związki i może wreszcie zrozumiesz, co rzeczywiście jest problemem, a nie będziesz powtarzać złotych myśli z cyklu "świat jest zły, zabijcie mnie". Popłacz raz, popłacz dwa razy, popłacz dziesięć razy - do skutku. Wreszcie kiedyś do głowy wpadnie niesamowita myśl: "ja rzeczywiście popełniałem cały czas ten sam błąd!". I nagle Twoja mądrość wskakuje o kilka leveli wzwyż. 

Bogowie (wstawcie sobie dowolnych, może być też Matka Natura) dają Ci okulary, byś poprawił sobie wzrok i wreszcie "przejrzał na oczy". A Ty nie wiesz, co z nimi zrobić i podcierasz sobie nimi tyłek, bo to pierwsze, co przychodzi Ci do głowy. Boli? Sprawdzasz jeszcze raz. Znów boli. To już nie jest wyjątek, a powtarzający się błąd. Szukasz więc alternatywnego rozwiązania i okazuje się, że okulary zakłada się na nos. I od razu świat i swoje błędy widzisz lepiej.

Tak oto połączyliśmy wchodzenie w niewłaściwe związki z wkładaniem sobie szkła do tyłka. Bhawo ja, bhawo Wy.


Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)
Zdjęcie u góry postu pochodzi z serwisu Flickr.com

2 komentarze: