Ślepnąc od świateł

Mam wrażenie, że Jakub Żulczyk to najbardziej "internetowy" z polskich pisarzy. Nie tylko najbardziej w sieci aktywny, ale i najbardziej przez tę sieć lubiany. Po Fejsbukach, Soupach i Tumblrach co chwilę przetaczają się bowiem nie tylko cytaty z jego książek, ale również pozostałych większych publikacji czy nawet i statusów podkradzionych z fanpage'a pisarza. Wielu Żulczyka kocha, inni natomiast nazywają go "polskim Coelho". Jak jest w rzeczywistości? Postanowiłem to sprawdzić, sięgając po najnowszą powieść tego pisarza - "Ślepnąc od świateł". 

Współczesna Warszawa to w oczach Żulczyka miasto zniewolone przez kokainę. Ćpają wszyscy: milionerzy, gwiazdy telewizji, aktorzy, przypadkowi hipsterzy w klubach, mafiozi, dresy lubiące się napieprzać, młodzi i gniewni, prostytutki, samotne kobiety z mężami w delegacjach. I choć każdy gotów jest swoją CoCo kupić, nie każdy nadaje się do jej sprzedawania.

W tym zawodzie trzeba być jak duch. Przemykać wśród ludzi tak, by nikt przypadkowy Cię potem nie pamiętał. Żyć w zgodzie z tymi, którzy kupują dużo, być bezwzględnym wobec tych zbyt długo wstrzymujących się z zapłatą za stare zamówienia. Być przygotowanym na wszystko, mieć zaplanowany każdy krok i ponad wszystko wystrzegać się błędów. Nawet najmniejszy może bowiem skończyć dilerską karierę w polskiej stolicy.

Główny bohater "Ślepnąć od świateł" jest właśnie handlarzem kokainy w Warszawie. Z jego usług korzystają najważniejsi w mieście, a sam Jacek - bo tak mu jest na imię - przez wielu uznawany jest za najlepszego w swoim fachu. Nigdy nie wpadł, zawsze stawia na swoim, przez kilka lat pracy zdobył szacunek, doświadczenie, pieniądze. 

Jacek jest jednak od czasu do czasu targany przez wewnętrzne demony. W śnie wpada w najgorsze koszmary, w "godzinach pracy" łapie go obrzydzenie do ludzi; do tego, co sobą reprezentują. Coś za nim chodzi, coś z coraz większą siła go trapi. I choć seria sukcesów jeszcze nigdy nie została złamana, wreszcie coś musi mu nie wyjść, wreszcie gdzieś musi się potknąć. To chyba Was nie dziwi, prawda?

Powiem Wam więc szczerze - mnie fabuła "Ślepnąć od świateł" wciągnęła. Chciałem wiedzieć, co się stanie za chwilę, gdzie wyląduje główny bohater, kogo tym razem spotka w zasypanej narkotykowym śniegiem Warszawie. Przepływa się przez tę książkę swobodnie, jak przez każdą dobrą powieść. Bo "Ślepnąc od świateł" zasadniczo jest dobrą książką. Do jej wielu elementów mam jednak odczucia mocno ambiwalentne.

"Ślepnąc od świateł" to w dużej mierze wyśmianie współczesności. Śmianie się z szołbizu, ze współczesnej młodzieży, z wielu tematów, które każdy z nas w jakiś sposób kojarzy. I jednej strony jest to jak najbardziej okej, bo powstaje z tego trochę taki dramat z przebłyskami zabawnymi. Może nie do końca tragikomedia, ale na pewno coś jej bliskiego. 

Z tym że jednocześnie wkurza czasem ta błahość tematyczna. Żulczyk niejednokrotnie sięga po motywy znane, przerabiane w rozmowach ludzi setki razy. Śmieje się z tego, z czego śmieją się wszyscy - i dlatego ta książka tak wielu osobom się niesamowicie podoba. Żulczyk co prawda czasem rzuci czymś błyskotliwym, wprowadzając na twarz czytelnika uśmiech, niejednokrotnie miałem jednak wrażenie, że gdzieś już coś takiego słyszałem, podśpiewywałem sobie w głowie: "ale to już było". Tylko u Żulczyka nie ma tego "i nie wróci więcej". Bo tu przemyślenia tłumów wracają - i nie są już, niestety, tak błyskotliwe.

Denerwowało mnie również zbytnie wybieganie pisarza poza fabułę. Zbyt często przemyślenia rzucane przez głównego bohatera wiążą się z jego historią w bardzo małym stopniu, pojawiają się jakby znikąd, zupełnie bezcelowo. Jest też istna tona metafor i porównań, która bawi przy każdym wznowieniu czytania książki. Dość szybko jednak te wszelkie "upiększania" zaczynają jedynie irytować, szczególnie, gdy trafiają się takie wrzucone jakby na siłę, bez pomysłu. Byle tylko były, byle tylko spróbować roześmiać czytelnika.

Spytacie może: "dlaczego aż tyle piszesz o wadach tej książki, Majk?". Robię to z prostego powodu - za dużo naczytałem się o perfekcyjności tej książki. O tym, jakie to jest zbawienie dla polskiej lektury, jakie to jest 10/10. A nie jest to, niestety, prawda. "Ślepnąc od świateł" jest książką dobrą, wciągającą, zabawną. Taką trochę powieścią "popową", czyli przechodzącą idealnie przez mózg, rozchwytywaną, lubianą przez tłumy. Ale "popową" również w negatywnym sensie - z całkiem sporą ilością zagrań tanich, prostych, "pod publiczkę". 

Spodobała mi się powieść Żulczyka, bo te niedoskonałości nie biją aż tak mocno w oczy. Istnieją w książce, uważny czytelnik zwróci na nie uwagę, ale da się je spokojnie przełknąć bez krzywienia się. I dlatego ja "Ślepnąc od świateł" polecić mogę praktycznie wszystkim. Szczególnie wręcz czytelnikom niedzielnym, bo oni mogą wielu tych niedoskonałości nie dostrzec i potem rzeczywiście uznać twór Żulczyka za geniusz. 

Krótko, tak na sam koniec - popowa literatura na niezłym poziomie. Z niedoskonałościami, ale trochę na zasadzie "oj tam, oj tam".



Ale chwilka, nie uciekajcie jeszcze! Szczególnie, jeśli chcielibyście umilić sobie nowy tydzień i rozpocząć go od wygrania czegoś fajnego. Mam bowiem do rozdania pewien tajemniczy prezent ode mnie i sklepu preorder.pl. Co zrobić, by dorwać go w swoje ręce?

W "Ślepnąc od świateł" pojawia się pewien cytat dotyczący kawałka polskiego rapera. Kto pierwszy odgadnie, o jaki track chodzi i wyśle mi jego youtube'owy link na majkonmajk@outlook.com, zgarnie wspomniany prezent. A oto cytat, którym należy się kierować:

Nie wiem za dużo o polskim hip-hopie i nie mam potrzeby poszerzania mojej skromnej wiedzy. Słuchałem paru piosenek, które miały na celu pokazać tym, którzy nie wiedzą, jak jest naprawdę, jak naprawdę jest. Jeśli jest tak, jak w tych piosenkach, to żyjemy naprawdę w trochę innym świecie. Ta, którą włącza, jest o facecie, który pali papierosy, nie ma pieniędzy i ucieka z siłowni do kolegi, aby się nawciągać. Opisuje, jak pije kompot, patrząc przez okno, i się boi.

AKTUALIZACJA: Minęło ledwie kilkanaście minut od publikacji postu, a konkurs już rozwiązany! Tajemnicza nagroda poleci do Izabeli Szydłowskiej, a odpowiedź to oczywiście kawałek Borixona, zatytułowany "Papierosy". Jak widać - warto wpadać na bloga tuż po północy :)

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

4 komentarze:

  1. Bardzo się cieszę, że ktoś to napisał. Po przeczytaniu tych wszystkich cudownych recenzji rzuciłem się na tę pozycję, jak Żulczyk na porównania. Nie jest to dla mnie jednak tak wspaniałe dzieło, jak głosi internet. Owszem, książka jest wciągająca, a styl narracji całkiem interesujący, ale... Momentami czuć przerost formy nad treścią. Kilka razy złapałem autora na tym, że sam pogubił się w swojej historii, w której sporo niedociągnięć np. wszyscy w tej książce wyjeżdżają do Australii, tak jakby to było jedyne miejsce, do którego się wyjeżdża. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Australia? A czy to aby nie chodziło o Argentynę? :D
      Co do "przerostu formy nad treścią" - zdecydowanie tak. Nie ciągle, nie przez jakąś porażającą część książki, ale rzeczywiście to występuje i jest trochę upierdliwe.

      Usuń
  2. Nie nie, chodzi o Australię i stwierdzenia typu "Wynajmuję to mieszkanie, właściciel od dawna mieszka w Australii...", następnie "Miała tylko siostrę, ale ta lata temu wyjechała do Australii...." itd. przewinęła się ta Australia kilka razy za dużo, bo czy nie byłoby realniej, gdyby ktoś wyjechał np. do Czech? :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Woah, to nawet nie zauważyłem, szczerze mówiąc. Może to dlatego, że sam chętnie bym do Australii się wybrał :)

      Usuń