Shane Carruth i najdziwniejsze filmy świata


Określenie "najdziwniejszy film świata" to niebezpieczny termin. Wiele tworów otrzymuje taki tytuł od widzów, wiele kłótni może z takich sytuacji wyniknąć. Wśród filmów-dziwadeł znajdują się również dwie produkcje Shane'a Carrutha - reżysera znanego tak naprawdę tylko wybranym, reprezentanta istnej awangardy kinematograficznej, którego nie każdy potrafi zrozumieć. Czy są to najdziwniejsze produkcje w dziejach kina? Pewnie nie, choć wiele osób je takim określeniem tytułuje. Ale do "normalnych" twory Carrutha na pewno nie należą.

Czterdziestoletni Amerykanin stworzył w swojej karierze raptem dwa filmy, których premiery dzieli prawie dziesięć lat różnicy. Oba wydają się być jednak dopracowane do perfekcji, oba są tworami docenianymi przez gromady swoistych "filmowych hipsterów". I ja się dałem złapać w sieć jego twórczości. Zupełnie przypadkiem, po długim wahaniu, obejrzałem filmy Shane'a Carrutha. Wśród myśli, które kołatały mi po seansach, była jedna, najbardziej istotna w tym momencie - stwierdziłem, że po prostu muszę o tym facecie napisać na łamach bloga.

Oba filmy Carrutha mają jedną, niesamowicie ważną cechę - przykuwają do ekranu. W jakiś irracjonalny czasem sposób każą trzymać widzowi oczy wpatrzone non stop w telewizor czy monitor. Chociaż nie ma tu pościgów i wybuchów, a akcja całości toczy się dość spokojnie, co dla wielu może być rzeczą skreślającą twórczość Shane'a. A jest to błąd niewybaczalny. Bo każdy z dwóch filmów Carrutha w jakiś sposób uwodzi - choć każdy w zupełnie inny sposób.

Wszystko zaczęło się od "Primera" - filmu sci-fi stworzonego za siedem tysięcy dolarów. W branży filmowej to jest tak naprawdę nic. Dałoby się zrobić za to film amatorski, który można by pokazać kilku znajomym. Ale z "Primerem" sytuacja wygląda zgoła inaczej. To twór, który nazywa się "genialnym", "niesamowitym", "najlepszym filmem sci-fi". I jest wiele podstaw, by z tymi opiniami się zgodzić.


W "Primerze" dwójka kumpli zajmuje swój wolny czas tworzeniem nietypowego wynalazku w garażu jednego z nich. Każda kolejna minuta filmu przyynosi nowe informacje na temat właściwości ich projektu, które z każdym dniem zaskakują coraz bardziej samych bohaterów. Jak się ostatecznie okazuje - przez przypadek stają się oni twórcami wehikułu czasu. 

Brzmi dość banalnie, prawda? Problem tkwi w tym, że to nie jest żaden mainstreamowy hit o podróżach w czasie. Druga połowa około 80-minutowego filmowego to materiał, w którym nie da się połapać od razu. Wszelkie manipulacje czasem doprowadzają do powstania aż DZIEWIĘCIU osobnych linii czasowych, których kolejność została dokładnie rozpisana przez fanów tworu Shane'a Carrutha i wypuszczona pod postacią specjalnych grafik do sieci (np. TEJ). Całą akcję filmu ogląda się naprawdę niesamowicie, pomimo tego, że nie wszystko da się z niej zrozumieć od razu.

Film Carrutha został doceniony również na ubóstwianym przeze mnie Sundance Festival, otrzymując jego główną nagrodę. Nie dziwi więc fakt, że powrót Shane'a w roku 2013 również brany był pod uwagę do otrzymania tego wyróżnienia. Niestety, nie udało się, ale "Upstream Color" ponownie zdobyło sobie rzeszę fanów, którzy z wypiekami na twarzy rozpisywali się o nim na forach. I nie sposób im się dziwić, bo powrót Carrutha to rzecz o wiele dziwniejsza od jego debiutu.


Powiedzieć ot tak, o czym jest ten film, to masakrycznie trudne zadanie. Wszystko zaczyna się od kobiety porwanej przez tajemniczego mężczyznę. Wprowadza on do jej organizmu insekta, pozwalającego na pełną kontrolę osoby, w której się tenże robak znajduje. Zamroczona bohaterka zostaje wykorzystana do wyciągnięcia swoich pieniędzy z banku i oddania ich nietypowemu złodziejowi. Po wszystkim budzi się pozbawiona wiedzy o tym, co robiła przez czas, gdy jej ciałem tak naprawdę sterował ktoś zupełnie obcy. A dalej jest... Cóż, to już trzeba odkryć samemu. Ale uwierzcie mi - wszystko robi się naprawdę cholernie dziwne.

"Upstream Color" to jedna wielka metafora, której za żadne skarby nie da się wziąć dosłownie. To historia tak niesamowita, że właściwie trudno czasem stwierdzić, czy Carruth jest człowiekiem o zdrowych zmysłach albo chociaż w pełni trzeźwym podczas tworzenia swoich produkcji. Fabułę "Primera" jeszcze dało się normalnie wymyślić - w przypadku "Upstream Color" nie widzę takiej możliwości.

Jakiekolwiek słowa padają w tym filmie może przez 1/10 jego trwania - a i tak nie da się oderwać wzroku od ekranu. Jeśli ktoś powiedziałby mi, że nad procesem powstawania "Upstream Color" pracowali hipnotyzerzy, ani trochę by mnie to nie zdziwiło. Ja ciągle gapiłem się na ten film wybałuszonymi oczyma i próbowałem poskładać jakoś to, co oglądam. Po seansie ślęczałem przed komputerem i czytałem różnorodne interpretacje całości w sieci. Tych dobrze opisanych jest kilka i - co najlepsze - każda ma spora sensu. 


Ja się ciągle jaram - oboma filmami Carrutha i samą postacią ich twórcy. On to wszystko wyreżyserował, napisał do tego scenariusze, stworzył FENOMENALNĄ muzykę, a przy okazji zagrał główne role w obu produkcjach. To najprawdopodobniej jeden z najpełniejszych twórców kina w historii, swoisty człowiek renasansu. Na jego powrót po "Primerze" czekaliśmy prawie dziesięć lat - po ilu otrzymamy następcę "Upstream Color"? Nie wiadomo. Ja jednak jestem już pewien, że będę śledził wszelkie informacje o tym, co też Carruth dłubie w swoim własnym garażu.

"Primer" i "Upstream Color" to zdecydowanie nie są filmy dla każdego. Ale mają w sobie magię, którą sporą część osób mogą zaczarować równie mocno jak mnie. Warto sprawdzić samemu, czy należy się do tego swoistego grona "kinomaniaków-wybrańców".

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej.

2 komentarze:

  1. Haha, akurat wczoraj pierwszy raz obejrzałam 'Upstream color' a 'Primera' dodałam do listy oczekujących. Niesamowita zbieżność :D

    OdpowiedzUsuń