Love Actually


Nie wiem, ile jest w tym prawdy, ale w ubiegłym roku zauważyłem, że ludzie - przynajmniej w Polsce - mają zasadniczo dwa świąteczne klasyki filmowe. Pierwszym jest oczywiście niezaprzeczalnie "Kevin sam w domu", który dorobił się już w naszym kraju kultu większego od świątecznego karpia na stole. Ja sam zawsze bez bicia przyznaję, że jestem fanem totalnym przygód tego przebiegłego dzieciaka i oglądam je przynajmniej raz w roku, właśnie w okresie świątecznym. Jak pisałem na blogu rok temu - "Nie wstydzę się Kevina".

Zauważyłem jednak, że ludzie mają jeszcze ten drugi, niesamowicie ważny dla nich klasyk świąteczny. Klasyk, trzeba dodać, którego ja ciągle jeszcze nie widziałem, choć jego premiera miała miejsce ponad dziesięć lat temu. Jak już pewnie zauważyliście, mowa o "Love Actually", w Polsce oficjalnie nazwanym "To właśnie miłość".

Tę świąteczną komedyjkę romantyczną polecała mi niejedna osoba, od typowych fanek romansów przez twardzieli, którzy normalnie nie okazują uczuć. Mimo tego, nie mogłem się jakoś do niej zabrać. Aż do teraz. Wreszcie udało mi się bowiem po "Love Actually" sięgnąć. I nie mógłbym sobie odmówić wyrażenia swej opinii na temat tego dziesięcioletniego hitu na blogu.


"Love Actually" to film nietypowy - przyznać trzeba. Łączy w sobie bowiem kilka różnych historii, dotyczących często zupełnie niezwiązanych ze sobą postaci. Ile dokładnie ich jest? Szczerze mówiąc, w czasie seansu nie potrafiłem się tego doliczyć. Mamy na przykład nowego brytyjskiego premiera, zakochującego się w swej pomocnicy domowej, mężczyznę, któremu właśnie zmarła żona, a w jego rękach pozostała opieka nad przybranym synem czy też podstarzałego rockmana, który ma zamiar wrócić na listy przebojów za sprawą świątecznego, kiczowatego hitu.

Na początek będzie tak trochę z dystansu. Przez pierwszą połowę filmu, miałem z nim zasadniczo jeden problem - tych historii było zwyczajnie za dużo. Jedna na przykład pojawia się na samym początku, by wrócić na ekran dopiero gdzieś właśnie w połowie. Poza tym, nie zachowano zbytnio równowagi między opowieściami, przez co jedne wydają się wprost uznane przez twórców za ważniejsze, gdy inne wydają się być dorzucone trochę na siłę, pojawiając się rzadziej.

Ale to jest taki zgrzyt, który nie każdemu musi rzucić się w oczy. Wszyscy natomiast na pewno zauważą, że mamy do czynienia z prawdziwą komedią romantyczną, w dobrym tego określenia znaczeniu. To znaczy - dostajemy tu połączenie przyjemnego romansidła, niekłującego w oczy przesadną słodkością, z porządnym, typowo brytyjskim humorem, niepowodującym jedynie uśmiechu na twarzy, ale i wręcz wielokrotny ryk śmiechu.


Dorzućmy do tego fakt, że druga połowa filmu jest już prawdziwym pokazem dobrej kinematografii. Sytuacja każdego z bohaterów jest jasna, wiadomo, o co wszędzie chodzi, twórcy mogą więc wreszcie spuścić fabułę ze smyczy. Do tego dochodzi jeszcze to, co przez pierwszą godzinę było praktycznie niezauważalne - klimat świąt. Są choinki, kolędy, prezenty i to klasyczne przekonanie, że w święta marzenia się spełniają.

I to ostatnie też należy pochwalić, bo w przypadku nie każdego bohatera jest to osiągnięcie ekstazy totalnej i istne wygranie życia. U niektórych nie jest wcale tak łatwo, potrafią jednak oni docenić choćby najmniejsze uszczypnięcie szczęścia. Jest więc to podkreślenie cudowności grudniowych świąt, ale jednocześnie nie zrobiono tu tego z patosem rodem z amerykańskich hitów.

No i pozostała jeszcze jedna rzecz do pochwalenia - aktorzy! W "Love Actually" dostajemy niesamowitą śmietankę, składającą się zarówno ze starych wyjadaczy, jak i młodszych osóbek, często dopiero u początku swojej kariery. Jest więc choćby Alan Rickman, niezastąpiony w tego typu produkcjach Hugh Grant, Liam Neeson, Emma Thompson, Keira Knightley czy "koleś, który gra Ricka w <<The Walking Dead>>". I uprzedzam, że to jeszcze nie koniec sław.

Naprawdę zadowolony byłem po seansie "Love Acutally". Nie dość bowiem, że wreszcie ten klasyk obejrzałem, tak na dodatek zrozumiałem, dlaczego ludzie wspominają go z tak wielkimi uśmiechami na twarzy. Zabawny, pozytywny, wzruszający - no i całkiem mocno brytyjski. To trochę takie połączenie "Notting Hill" i "Zakochanych w Rzymie", posypane piernikowym pyłkiem i obwieszone bombkami.

Jeśli jeszcze nie oglądaliście "Love Actually", to najbliższe święta są na pewno dobrym czasem, by to nadrobić. A jeśli jesteście już wieloletnimi fanami tej brytyjskiej produkcji, to chyba nie muszę Was dodatkowo zachęcać, by ponownie po nią sięgnąć. Ten film chyba stanie się moim kolejnym "Kevinem", oglądanym co roku w święta. Polecam!

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

2 komentarze:

  1. hahaha właśnie oglądam pierwszy raz w życiu i mi się ścięło :D

    OdpowiedzUsuń