Calvin Harris skończył się na Kill 'Em All


Calvin Harris to typ, który jest obecnie rozpoznawalny praktycznie przez każdego mainstreamowego słuchacza. Prowadzi on zdecydowanie jedną z najlepszych ofensyw radiowych na obecnym rynku muzycznym i naprawdę trudno tę tezę byłoby podważyć. Calvin potrafi wydać kilka singli w przeciągu raptem paru miesięcy i wszystkie je doprowadzić do podbijania wszelkich możliwych rankingów. 

Jest trochę takim kolejnym Davidem Guettą - z tym jednak wyjątkiem, że z Calvina nikt się nie śmieje. Naprawdę, chyba jeszcze nigdy się nie spotkałem z osobą, która powiedziałaby "Calvin Harris robi chujową muzykę". Pewnie, wielu powie: "w radiu puszcza się chujową muzykę". Ale naprawdę mało kto wskaże tu palcem konkretnie na Harrisa.

Mam taką teorię, że wynika to z tego, iż muzyka Calvina jakoś przesadnie nie wkurza. Bo są autentycznie w radiu kawałki, które przywołują na moją twarz wyraz zażenowania. Calvin natomiast leci sobie w furze czy radiu i nikt nie zwraca na niego większej uwagi. Wali tymi swoimi elektronicznymi "umca umca", ale jakimś cudem wszyscy mają to głęboko w dupie. A jak co do czego przyjdzie i wybierzesz się na imprezę, gdzie usłyszysz właśnie kawałek Calvina, to pomyślisz sobie: "o, to jest to, co w radiu puszczają".

Niezaprzeczalnie Harris wybił się także na współpracy z wielkimi gwiazdami muzycznego show-businessu. Był kawałek z Rihanną, był kawałek z Florence, a obecnie wszelkie toplisty podbija track będący wynikiem współpracy Calvina z Johnem Newmanem. Każdy z nich ze strony muzycznej brzmi praktycznie tak samo, ale "oj tam, oj tam". Zmienia się wokalista, a to już dla typowego radiosłuchacza jest rzeczą wystarczającą.

Najnowsze single ani trochę nie zachęcają mnie do przesłuchania nowego krążka Calvina, "Motion", ale poprzednia płyta nawet mi się podobała. Pewnie, "18 Months" było w sporej mierze zbiorowiskiem typowych, radiowych hitów, ale nie słuchało się tego źle. Do fury w letnie popołudnie, do pobiegania, gdy potrzeba było kopa energii. Przyznam jednak szczerze, że "18 Months" w dużej mierze przesłuchałem ze względu na sentyment.

Sentyment do dwóch pierwszych wydawnictw Harrisa, które w sporym stopniu różnią się od tego, co zaczął on ostatnio wywijać przy konsolecie. Szczególnie wskazać tu warto pierwszy krążek producenta - "I Created Disco". I jeśli znacie wyłącznie obecne dokonania Calvina, to możecie mieć wrażenie, że ktoś tu robi Was w konia. Ale nie, spokojnie - debiutancki album Harrisa naprawdę zawierał disco.

Jest sobie taki kawałek na tym wydawnictwie, zatytułowany "Acceptable in the 80s". Jego tytuł jest właśnie idealnym podsumowaniem tego, co Harris przygotował na "I Created Disco". To muzyka inspirowana czasami, gdy Calvin dopiero raczkował, zaktualizowana trochę o nowe brzmienia. Na Wikipedii ktoś określił to mianem "nu-disco". Podoba mi się to określenie.


Harris trochę sobie robił jaja na tym albumie, trochę wrzucał tu elementów kiczowatych, które jednak powodowały szczerą radość, a nie uśmiech zażenowania. Zestawiając muzykę z tego krążka z obecną twórczością Calvina, naprawdę trudno się nie zadziwić. Zamiast "umca umca" jest przyjemne, elektroniczne brzdąkanie, a muzycznych celebrytów zastępuję sam producent, podśpiewując sobie ze swoim szkockim akcentem. Gdy słucham tych tracków, wyobrażam sobie, jak Harris nagrywa do nich wokale. Mam przed oczami kolesia w dzwonach, kolorowej koszuli, ustami złożonymi w dziubek i szampanem w ręku. 

Nie wiem, ile osób wesprze mnie w tej opinii, ale do takiej muzyki zdecydowanie bardziej chce mi się tańczyć niż do tego obecnego "umca umca". Słuchając "I Created Disco", czuję się, jakbym był na jakieś totalnie głupiej (w pozytywnym tego słowa znaczeniu) imprezie w środku lata, na której wszystkim odbija. Skaczemy do dziecięcego basenu, oblewamy się piwem i śmiejemy do rozpuku. DAT FEEL!


O drugim krążku Harrisa, "Ready for the Weekend", będzie już mniej. W dużej mierze dlatego, że powoli zaczął on dążyć jednak ku tej bardziej mainstreamowej drodze. Pewnie były jeszcze nawiązania do poprzedniej płyty, takie jak kawałek "Yeah Yeah Yeah La La La". Obok nich piętrzyły się już jednak także "radiowe bangery", pokroju "You Used to Hold Me" czy "I'm Not Alone".

Ja się za to nie obrażam i oczywiście hasło "Calvin Harris skończył się na Kill 'Em All" z tytułu dzisiejszego postu jest w dużej mierze ironiczne. Harrisowi najpewniej od początku zależało na byciu gwiazdą muzycznego mainstreamu, a z kompozycjami rodem z "I Created Disco" nie byłoby to takie łatwe. Dlatego też wyhaczył trendy na "umca umca" i odpowiednio je wykorzystał. Dzięki temu dziś nagrywa on z Rihannami i Newmanami, stając się producentem niezwykle rozpoznawalnym.

Gratuluję więc, Drogi Calvinie. Twoich nowych kawałków nie słucha się najgorzej, ale w większości brzmią one dla mnie po prostu jak część tak samo smakującej papki radiowej. Dlatego też ciągle wracam do "I Created Disco". "Acceptable in the 80s" still better than "Acceptable in the 2010s".

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

2 komentarze:

  1. Zgadzam się w 99% z tym co napisałeś. Dla mnie jednak "I'm Not Alone" nie jest typowym "radiowym bangierem", może przez sentyment :)

    Co do Guetty... Nie wiem co z tym Panem jest nie tak, ale ewidentnie coś nie gra. Już bliżej mu do "rapera" (jak kiedyś przeczytałem w krakowskim tramwaju) Pitbulla niż do Harrisa. Chyba wiem czym to jest spowodowane - wymyślony wizerunek i dobór partnerów muzycznych. Niby Guettcie przypałętała się gdzieś Sia, ale trochę blado to wypada przy Florence, Kelis, Rihannie, Ellie Goulding czy nawet Tinie Tempah, którego osobiście uwielbiam. O nowej płycie nie piszę, bo też moim zdaniem jest lekko średniawa.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Mi Guetta pozostanie w pamięci tylko przez jeden kawałek - "Memories" z Kid Cudim. Uwielbiam ten track i regularnie puszczamy go ze znajomymi na imprezach :)

      Usuń