Blue Highway

"Blue Highway" zainteresowałem się zasadniczo z dwóch powodów. Po pierwsze, jest to typowy film indie, a ja produkcje niezależne w niektórych aspektach zdecydowanie wolę bardziej od tytułów mainstreamowych. Drugim powodem mego zainteresowania był zaś... krótki czas trwania całości. Uwielbiam wręcz produkcje o niezbyt pokaźnej długości, a godzina i dziesięć minut to jeszcze bardziej nietypowa opcja niż ubóstwiane przeze mnie półtorej godziny. Czy jednak poza tymi dwoma aspektami recenzowany dziś film daje radę?


"Blue Highway" to opowieść o dwójce przyjaciół: Kerry (Kerry Bishé) i Dillonie (Dillon Porter). Wyruszają oni z Alabamy samochodem, ich celem zaś jest Teksas. Pomimo jednak posiadania konkretnie ustalonej linii mety, podróżują swobodnie, zatrzymując się nieraz w miejscach, które wydają im się intrygujące. W ich zaciekawieniu duża rolę pełnią natomiast popularne filmy amerykańskie.

Szukają oni bowiem po drodze miejsc, w których kręcono lubiane przez nich produkcje. Według internetowych opisów miał to być jeden z ważniejszych aspektów całości. Ostatecznie okazuje się jednak, że nie do końca tak jest. Bohaterowie odwiedzają bowiem gdzieś w okolicy 5-10 tego typu lokalizacji. "Blue Highway" jest opowieścią raczej o samym podróżowaniu naszej dwójki, nie zaś ich konkretnemu celowi.

Czyżby więc typowy "film drogi"? Jak najbardziej. Wszystkie podstawowe elementy tego typu produkcji dostajemy tu na wyciągnięcie ręki. Jest więc rozwój zażyłości między bohaterami, wątpliwości, konflikty, przypadkowe problemy serwowane przez podróż. Wśród tego wszystkiego wspomniany wcześniej aspekt odwiedzania miejsc związanych z różnymi kinowymi hitami jest natomiast zwyczajnie smaczkiem, dodatkiem do dania głównego.

Gdzieniegdzie "Blue Highway" zajawiane jest również jako komedia. To jednak kolejny błąd. Jasne, kilka żartów się tutaj przez cały film przewija, na części z nich nawet i zaśmiać się można, mimo to zdecydowanie górą są tu motywy obyczajowe, podróżnicze, nazwijcie to jak chcecie. Podobnie więc jak w przypadku motywów filmowych, to tylko kolejny dodatek to ostatecznego dania.

Dania - podsumowując - zwyczajnie poprawnego. Nie jest to najpyszniejszy amerykański stek z tradycyjnej przydrożnej teksańskiej restauracji, o której wiedzą tylko nieliczni koneserzy. Nie są to też gołąbki zrobione przez mamę w domowym zaciszu. Obejrzenie "Blue Highway" jest jak pójście do jakiejś przypadkowej knajpki, w której najemy się bez obrzydzenia, ale zachwytów nad jakimikolwiek elementami dania nie uświadczymy. No, chyba że mówimy o samej oprawie, w której skład wchodzą wygląd potrawy (czyt. zdjęcia), muzyka płynąca z głośników lokalu (dokładnie to samo) i całkiem przyjemny nastrój w knajpce (patrz: klimat). 

Nic z tego nie zmieni jednak samego smaku potrawy. Ten natomiast jest - jak już wspomniałem - zwyczajnie poprawny. Żałować więc czasu na "Blue Highway" nie będziecie, acz na pewno macie gdzieś tam spisanych kilka innych filmów, które obejrzeć warto w większym stopniu.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze: