Wilk z Wall Street

DiCaprio na Oscara zasłużył już dobre parę lat temu. Koniec, kropka. Aktorem jest on naprawdę wybitnym i trudno nie docenić jego umiejętności. Nawet gdy film, w którym gra, do najlepszych nie należy, warto go obejrzeć dla samej roli DiCaprio. Patrz - ostatnia ekranizacja "Wielkiego Gatsby'ego". Dlatego nie będę ukrywał, że na "Wilka z Wall Street" chciałem (czy może raczej "musiałem") iść właśnie ze względu na Leonardo. Czy jednak w tym przypadku sam film utrzymuje poziom głównego aktora w nim występującego?


"Wilk z Wall Street" to produkcja inspirowana prawdziwymi wydarzeniami. Opowiada ona historię Jordana Belforta (DiCaprio), brokera, który korzystając ze sprytu i nie do końca prawych moralnie (a później wręcz nielegalnych) chwytów, osiąga ogromne bogactwo i staje się idolem wielu podobnych do niego. Po pewnym czasie zaczyna się jednak nieuchronnie interesować nim FBI, zamierzające prześledzić wszelką jego działalność. Od samego Belforta zależeć może, jak potoczą się jego ostateczne losy.

Najnowszy twór wybitnego Martina Scorsese nominowany jest do Oscara, choć większość osób doskonale zdaje sobie sprawę, że ostateczne szanse na zwycięstwo ma on raczej nikłe. Czy to z powodu jego niezbyt wysokiego poziomu? Zdecydowanie nie. Problemem jest natomiast obrazowość, z jaką cała historia sprytnego bankiera została zaprezentowana na wielkim ekranie.

"Wilk" to trzygodzinny film, którego esencją są seks, narkotyki i pieniądze. To twór hołdujący stricte hedonistycznemu życiu i właściwie nawet niezbyt wytykający jego wady. Na dodatek, żywot taki zostaje tu pokazany dobitniej niż w wielu innych produkcjach. Ćpanie pojawia się tu właściwie w prawie każdej scenie, nagie kobiety pieprzone są przez bohaterów tylko odrobinę rzadziej, pieniądze natomiast to temat nieschodzący z ust postaci. Nie ma miejsca na ugłaskiwanie czegokolwiek. 

Poza tym, ta produkcja to jeden z najśmieszniejszych filmów jakie widziałem kiedykolwiek. By głośno nie zaśmiać się podczas seansu, trzeba być chyba totalnym sztywniakiem, który ostatni raz uśmiechał się, gdy udało mu się zrobić pierwszą w życiu kupę. Humor występuje tu właściwie w ilościach równych narkotykom i uzależnia równie mocno, co one. A że większość żartów wydaje się tu wręcz absurdalna, całość rozśmiesza jeszcze bardziej.

Wszystko to zaś łączy jeden, prawdopodobnie najważniejszy aspekt "Wilka" - ten film wciąga. Ja wiem, powtarzam tę frazę w przypadku wielu innych produkcji. Ten tytuł wyprzedza jednak pod tym względem chyba wszystko, co miało swą kinową premierę w ubiegłym roku. Normalnie w ciągu seansu sprawdzam godzinę chociaż dwa/trzy razy, nie z nudów, lecz czystej ciekawości. Tutaj nie miałem na to kompletnie ochoty, bo nie chciałem stracić choćby sekundy filmu. A gdy film się skończył, nie wierzyłem, że minęły już te okrągłe trzy godziny.

Czy naprawdę muszę dodawać, jak świetna jest cała reszta? Poza DiCaprio aktorzy to może nie żadna śmietanka towarzyska, ale wszyscy odwalili swoją robotę na światowym poziomie. Zdjęcia nie są może tak efektowne i oryginalne, jak we wspomnianym już "Wielkim Gatsbym", ale po prostu robią to, co należy. Muzyka? Właściwie to jej nie pamiętam, ale robił ją Howard Shore, więc musiała być fantastyczna.

"Wilk z Wall Street" to film, który MUSISZ obejrzeć. To wspaniały hołd dla hedonizmu, świetnie zrealizowany i przezabawny. Koniecznie chcę to obejrzeć drugi raz. I jeszcze jeden. A potem pewnie i kolejny. Rozrywka na najwyższym poziomie. A do tego z DiCaprio. Czego chcieć więcej?

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

6 komentarzy:

  1. Nie czytam, bo pewnie spoilerujesz. :c

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Z tegoż oto powodu recenzja została przeczytana, a film pewnie niedługo obejrzę. ;)

      Usuń
    2. Tomasz mnie uprzedził, więc potwierdzę jedynie, że spoilerów istotnie brak :)

      Usuń
  2. Mała literówka się wdała - "...gdy udało MI się zrobić pierwszą w życiu kupę". Jaki ze mnie grammar nazi, innit?

    OdpowiedzUsuń