Supersamiec

Okej, czas na chwilę przerwać to ciągłe recenzowanie filmowych premier. Sporo ostatnich kinowych nowości dane mi bowiem było na blogu opisywać, a przecież czasem na wypad do miasta specjalnie na jeden seans nie ma się ochoty. A starszych produkcji, które wołają do nas co chwilę: "obejrzyj mnie, obejrzyj!" jest cała masa!

I z tego stosu filmów nieobejrzanych jeszcze przeze mnie, wyciągnąłem nagle "Supersamca". Film polecany był na jednym z odwiedzanych przeze mnie for przez sporą gromadę ludzi. Miało być zabawnie, trochę głupkowato, ale jednocześnie nie prostacko. Trochę obawiałem się, że dostanę kolejnego crapa o nastolatkach, pokroju "nieletni/pełnoletni" - przyznaję. Dałem się jednak do seansu namówić.


Oto tym samym poznałem grupkę kumpli, składającej się przede wszystkim z dwóch najlepszych przyjaciół, Setha (Jonah Hill) i Evana (Michael Cera), ale i szwendającego się wokół nich Fogella (Christopher Mintz-Plasse). To niepełnoletnie chłopaki o jakże wielkich ambicjach, skupiających się w zasadzie wyłącznie na zaliczeniu jakiejś laski. Cóż innego bowiem może tkwić w głowach takich nastolatków jak oni?

Przyznajmy więc - dostajemy to, do czego filmy o amerykańskich teenagers nas przyzwyczaiły. Powiem więcej: to nie koniec utartych schematów. Oto bowiem celem chłopaków w filmie okazuje się dotarcie na imprezę, na którą zostali oni zaproszeni. Skąd my to znamy? Cóż - z dziesiątek podobnych produkcji. Ale spokojnie, to nie znaczy, że ten film jest zły!

Jasne, schematy są tu powielane co chwile, ale mimo wszystko "Supersamiec" wyróżnia się na tle tego typu produkcji. Przede wszystkim nie jest przesadnie prostacki, ma jakieś tam nawet ukryte przesłanie, a do tego jest tu zwyczajnie kilka elementów, które porządnie rozśmieszają. Aż dziw bierze, jak wiele zabawnych sytuacji może zdarzyć się w czasie próby dotarcia na jedną imprezę!

Przez pierwsze kilkanaście minut film ten przywoływał na moją twarz jedynie krótkie uśmiechy i obawiałem się, że jedynie na tym się skończy. Na szczęście, ostatecznie sporo tu pojawiło się akcji, które autentycznie wywoływały mój gromki śmiech! I tego typu sytuacji wcale nie było mało! Rzućcie zresztą przy osobie, która już "Supersamca" widziała hasło "McLovin". Obiecuję Wam, że potężnie zaśmieje się na wspomnienie tego intrygującego nazwiska.

Koniecznym przy recenzji tego filmu, jest zwrócenie również uwagi na porządną obsadę. Składa się ona bowiem w dużej mierze z postaci, które w jakiś sposób tworzą wręcz kanon współczesnej komedii amerykańskiej. Michael Cera jest w tym przypadku moim zdecydowanym faworytem, bo do dziś uwielbiam go za rolę w "Scott Pilgrim kontra świat". Poza nim mamy tu jednak też Jonaha Hilla, znanego szczególnie z "21/22 Jump Street" czy kultowego już wręcz Setha Rogena, który ma na swoim koncie tonę głupkowatych ról, wliczając w to tegorocznych "Sąsiadów". Przyjemnych widoków ze strony płci pięknej dostarcza natomiast Emma Stone, która właściwie mogłaby się w tym filmie nie odzywać, a i tak dostarczyłaby Widzowi płci męskiej godnej przyjemności.

Czy "Supersamiec" to jedna z tych głupiutkich amerykańskich komedii o nastolatkach? Owszem. Jeśli więc takim humorem totalnie pogardzasz i plujesz na niego z kilometra - trzymaj się od tego filmu z daleka. Jeśli jednak potrafisz odróżnić słabą głupią komedią od dobrej głupiej komedii (brzmi trochę abstrakcyjnie, wiem), powinieneś sięgnąć po "Supersamca". Ja jestem dość wybredny w kwestii tego typu filmów, a przy tym wyjątkowo wiele razy dane mi było się zaśmiać. Nie jest to nic nadzwyczajnego, ale obejrzeć na poprawienie sobie humoru można.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze: