Po drugiej stronie rozmiaru

Przyznaję totalnie bez bicia - do recenzowanego dziś tytułu podchodziłem z ogromnym dystansem. Polskie science-fiction? Nieznany pisarz? Okładka odstraszająca swą "plastikowatością"? Byłem wręcz pewien, że to się nie może udać. W moje łapska trafił ten tytuł zupełnym przypadkiem i cała ta sytuacja nie do końca mi się podobała. Dostałem jednak misję, by "Po drugiej stronie rozmiaru" przeczytać. Mikołaju - zrób to! Mikołaj więc zrobił. I jest on szczerze zszokowany tym, że jego początkowe założenia się nie spełniły.

Ale, ale! Nie lećmy tak od razu do tego wychwalania pod niebiosa tego - mam wrażenie - zupełnie niszowego tytułu. Najpierw trochę o fabule. Brzmiącej z tymi moimi przedwczesnymi zarzutami (nieznany pisarz itp.) może trochę kiepskawo, ale mimo wszystko mającej w sobie coś przyciągającego. Bo, Moi Drodzy, jednego tej książce zarzucić nie można - braku oryginalności mianowicie!

Bo słuchajcie - już samo tło, w którym umiejscowiona jest tutejsza fabuła, zaskakuje! Wiecie, co to krasnoludki, prawda? Takie słodziutkie, małe ludziki, wałęsające się gdzieś i ukrywające przed człowiekiem. Potulne, kochane, urocze. NOPE! W "Po drugiej stronie rozmiaru" zostajemy bowiem wrzuceni w sam środek konfliktu, którego jedną ze stron są właśnie skrzaty.

Jakieś kilkadziesiąt lat przed historią znaną z książki, swoje istnienie ludziom oficjalnie potwierdziły same krasnale. Na naszej planecie żyły one już od dawien dawna, zawsze jednak ukryte w jej podziemiach. W pewnym momencie postanowiły jednak wykazać swoją chęć zamieszkania na powierzchni Ziemi, domagając się od ludzkości 50% lądów. Czy kogokolwiek zdziwi, że homo sapiens się na to nie zgodzili? Prawdopodobnie nie. Domyślacie się więc tym samym, iż świat ogarnęła wojna totalna.

My zostajemy wrzuceni w sam środek tego bagna. Zostało jedno ludzkie miasto, została jedno oficjalne skrzatowisko. Poza tym, jest też w pobliżu kilka innych miejscówek, jak Ghultown, Miasto Mutantów czy Fallout City. Bo - jakżeby inaczej - podczas wojny zastosowano również atomówki, przez co przebywając sporo na powierzchni, można było swego czasu dorobić się dodatkowej głowy czy pary rączek. Przyjemne, nieprawdaż?

Ale obie rasy mają już trochę dość wojny i chcą po prostu ją jak najszybciej skończyć - czytaj: wybić drugich. Plotki zaczynają głosić, że do przodu wysuwają się ludzie, którzy stworzyli minimalizator, pozwalający na zmniejszenie człowieka do rozmiaru skrzata. Udaje się to? A jakżeby inaczej! Pierwsza tak zmniejszona grupka homo sapiens zostaje tym samym wysłana z misją zinfiltrowania skrzatowiska. Stamtąd z kolei wychodzi grupka krasnali, którzy mają za zadanie minimalizator zniszczyć.

Tym samym możemy zapoznać się z całą historią z perspektywy obu ras. Tak naprawdę jest tu dwóch głównych bohaterów (po jednym krasnalu i człeku), którzy są swoistymi reprezentantami swoich ludów dla Czytelnika. Są oni dość siebie dość mocno podobni, ale to, według mnie - trochę paradoksalnie - dość mocny atut całości.

A ich historia jest na dodatek naprawdę zadziwiająco potężna. Ta książka ma ponad osiemset stron i choć jest to wszystko w formacie dość standardowym dla książek, trzeba przyznać - to wciąż jest sporawa liczba kartek. Najlepsze jest jednak to, że na początku za nic nie potrafiłem sobie wyobrazić, jak niby autor tę objętość wykorzysta. A potem co chwilę zaskakiwały mnie zwroty akcji i kolejne przygody człowieka i skrzata. To wszystko nadaje się nie na ekranizację, a na scenariusz do jakiejś porządnej gry RPG!

Na dodatek, ja w sumie ciągle jestem trochę zdziwiony, jak bardzo mnie ta książka wciągnęła! Czytałem dziennie po sto stron i nie czułem żadnego znużenia tą historią. A przecież ciągle widziałem, że trochę w tym wszystkim jest takiej naiwności, mało naprawdę dojrzałych momentów, podszywania tej oryginalności fabularnej pod parę sprawdzonych schematów. Ale mimo wszystko miałem to głęboko gdzieś, bo po prostu coś mnie zafascynowało w tej podróży przez Ziemię opętaną walką ludzi i krasnali.

Bo ta książka jest w jakiś sposób wypełniona wszystkim tym, czego można oczekiwać od takiej stricte rozrywkowej powieści. Były momenty, przy których autentycznie wybuchałem śmiechem, a nie jedynie uśmiechałem się w duchu. Były trochę takie smutniejsze sceny, gdy bohaterom współczułem. Były też oczywiście i takie, gdy siedziałem skupiony przed książką i trzymałem kurczowo kciuki za losy postaci.

Dlatego czuję się dziś maksymalnie zobowiązany, by Wam ten tytuł polecić. Choć - tak jak wspominam - ma on wady. Nie jest w żaden sposób ideałem. Ale zapewnia tak przyjemną rozrywkę, że nie należy mu się bycie tytułem, który będzie się kurzył na sklepowych półkach. I trochę żal się robi, iż autorem tego jest Polak, bo myślę, że gdyby "Po drugiej stronie rozmiaru" napisał autor ze Stanów, a całość objęta zostałaby niezłą promocją, to moglibyśmy spodziewać się za parę lat ekranizacji całości.

Tymczasem mi pozostaje polecić tę książkę na blogu i przeprosić, że tak ją przebrzydle potraktowałem przed przeczytaniem całości. Toteż teraz mówię już wprost: jeśli szukasz naprawdę przyjemnej, ale takiej stricte rozrywkowej książki, bez żadnych ambitnych wymądrzeń i całej reszty - bierz "Po drugiej stronie rozmiaru"! Bo po prostu jest to twór fajny. Serio.

PS. Nie wiem niestety, kiedy recenzowana dziś książka zostanie wydana, ale podobno ma się to stać w najbliższym czasie. Obserwujcie więc uważnie księgarniane półki!

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze: