10 filmów na lato


Czerwiec za nami, lipiec za nami, sierpień też zaczął już nieźle przyspieszać. Do końca lata więc coraz bliżej, choć pewnie trochę ciepłych dni i wrzesień nam przyniesie. Mimo tego ciągle należy się cieszyć tym mniej więcej miesiącem, który do końca upałów nam został. Co natomiast zrobić w noc będącą odpoczynkiem od codziennych melanży? Na przykład obejrzeć odpowiedni film.

Tym samym, będąc zainspirowanym popularnością dwóch postów z serii "10 płyt na lato" (TU znajdziecie edycję z roku ubiegłego, TUTAJ zaś z obecnego), postanowiłem ruszyć z tego typu postami także w innych dziedzinach kultury. Niech więc ten ostatni miesiąc szkolnych wakacji upłynie Wam pod znakiem dziesięciu niezłych filmów, które mi w jakiś sposób kojarzą się właśnie z letnim chilloutem. 

Początkowo miały tu być same produkcje nierecenzowane do tej pory na blogu, tak, by dostarczyć Wam jak najwięcej totalnie świeżego contentu. Ostatecznie postanowiłem jednak, że takie zestawienie nie mogłoby się obejść przez trzech istotnych filmów, które już na blogu opisywałem. Najpierw więc parę słów właśnie o nich, potem natomiast czeka na Was siedem innych produkcji - jednych znanych bardziej, drugich rozpoznawalnych tylko przez najbardziej bacznych fanów kina.

"Królowie lata"

Stali Czytelnicy, którzy byli tutaj rok temu, zapewne wiedzieli, że to właśnie bez tej produkcji "10 filmów na lato" nie mogłoby się obejść. Ja byłem "Królami lata" szczerze zachwycony i wywołali u mnie oni tak sporą dawkę emocji, iż po obejrzeniu całości prawie od razu zabrałem się do pisania recenzji. Historia trójki kumpli budujących własny domek w lesie zauroczyła mnie oraz wiele innych osób, którym tę produkcję poleciłem. Nie ma co się przesadnie na jej temat powtarzać, toteż odsyłam Was do recenzji, którą znajdziecie o TU


"Imagine"

"Królów lata" doceniłem ponad wszystkie inne filmy, umieszczając je w swym rankingu najlepszych dziesięciu produktów kultury roku 2013. Oprócz tego tytułu, pojawiły się tam także dwa inne tytuły. Jeden z nich ponownie muszę przywołać i tym razem. "Imagine" to przede wszystkim nieprawdopodobny klimat Lizbony, bijący po oczach i przyciągający w szczególności właśnie latem. Gdy dodamy do tego jeszcze nieprawdopodobnie dobrą muzykę oraz oryginalny scenariusz, otrzymamy produkt wręcz idealny. Ciągle trudno trochę mi uwierzyć, że film ten jest dziełem Polaków. Moja recenzja TUTAJ.


"Cudowne tu i teraz"

Na koniec "Sprawdzonej Trójki" zaś tytuł obejrzany już przeze mnie w tym roku. Wychwalałem ten tytuł nie tylko w recenzji, ale i oficjalnie przyznałem się, że zainspirował mnie on do napisania jednego postu, zupełnie niezwiązanego z tematyką filmową. Chyba nigdy nie widziałem tak dobrze przygotowanego scenariusza o nastoletnich miłostkach. Tak - ta tematyka też początkowo mnie trochę odrzucała. Ostatecznie okazało się jednak, że moje obawy były niepotrzebne. "Cudowne tu i teraz" jest po prostu świetne! Wspomnianą recenzję znajdziecie TUTAJ.


"Crystal Fairy & The Magical Cactus"

Postanowiłem, że siódemkę nierecenzowanych wcześniej przeze mnie filmów rozpocznę oraz zakończę tymi najmniej znanymi tytułami. Na pierwszy ogień idzie tym samym opowieść o Crystal Fairy i Magicznym Kaktusie. Ona jest wyzwoloną kobietą, szwendającą się na haju po Chile, on jest legendarną rośliną, posiadającą podobno niesamowite właściwości halucynogenne. W poszukiwania Magicznego Kaktusa wybierają się Jamie (w tej roli fenomenalny Michael Cera, znany chociażby z uwielbianego przez geeków "Scott Pilgrim vs The World") oraz jego zagraniczni kumple. Na Crystal Fairy natrafiają po drodze i postanawiają ją z dobrego serca przygarnąć.

Jest trochę bardziej nietypowo wykorzystany motyw drogi? Jest. Są problemy dwudziestoparolatków, prowadzące do pewnego zastanowienia się nad nimi? Są. Są całkiem zabawne żarty i gagi? No hej, przecież to film o poszukiwaniu Magicznego Kaktusa, zapewniającego niesamowity haj! Ostatecznie "Crystal Fairy & The Magical Cactus" nie okazuje się być tworem idealnym, ale mimo wszystko wartym sprawdzenia, najlepiej właśnie w okresie letnim. 


"Toy Story"

I tak oto przeszliśmy od dość mocno niszowej produkcji do klasyka nad klasykami. Wybaczcie jednak - nie mogłem sobie tej legendarnej opowieści odpuścić. "Toy Story" jest zawsze genialnie sobie odtworzyć - pewnie. Mimo wszystko, gdy tylko przypominam sobie tę kultową animację, kojarzy mi się ona automatycznie z wakacyjnym seansem, tak koło południa. Jest coś takiego w tej bajce, że woła ona do mnie: "hej, przypomnij o mnie sobie latem!".

No i ja to rzeczywiście zwykle robię. Nie potrafię zliczyć, ile razy przygody Chudego, Buzza i reszty zgrai oglądałem - najczęściej właśnie w wakacje. Zawsze jednak cieszę się na takim seansie jak dziecko i chcę wyskoczyć w upał z okrzykiem: "na koniec świata i jeszcze dalej!". Tak na mnie ta legenda działa, cóż poradzić. 


"127 godzin"

Do tej pory podrzucałem filmy praktycznie wyłącznie wesołe i swawolne. Czasem jednak i latem przyda się sprawdzić coś spoza filmów trącających o komedię. Na drugim biegunie produkcji na lato można tym samym odnaleźć nominowane swego czasu do Oscara "127 godzin". Film, który - po pierwsze - klimatycznie pasuje do polskich wakacji, po drugie zaś, wstrząsa i szokuje.

"127 godzin" odbiło się swego czasu echem w mediach, toteż część z Was może ten tytuł kojarzyć. Innym przychodzę jednak z pomocą, pod postacią totalnego skrócenia fabuły - opowiada ona autentyczną historię niejakiego Arona Ralstona, który podczas swej wędrówki po kanionie spada do rozpadliny, skąd nie może się wydostać. "127 godzin" to tym samym świetnie zrealizowana walka człowieka o przetrwanie, połączona z pięknymi, a jednocześnie złowrogimi krajobrazami upalnego stanu Utah.


"Borat: Podpatrzone w Ameryce, aby Kazachstan rósł w siłę, a ludzie żyli dostatniej"

Dla odprężenia jednak z dramatycznych wydarzeń, przechodzimy do maksymalnej dawki śmiechu. "Borat" pojawia się na tej liście z dwóch powodów. Po pierwsze - a jakżeby inaczej - produkcja ta kojarzy mi się praktycznie wyłącznie z upalnym latem, gdy słońce przegrzewa mózg i jedyne co potrafi człowiek robić, to śmiać się z totalnie głupich i absurdalnych żartów. Druga rzecz jest natomiast smutniejsza - coraz częściej dowiaduję się, że ktoś z moich znajomych ciągle "Borata" nie obejrzał. A przecież to już istny klasyk kinematografii!

Nie ma to jak usiąść przed telewizorem i wybrać się na wakacje wspólnie z kazachskim wysłannikiem, Boratem Sagdiyevem. Razem z nim zwiedzić USA od strony, od której nikt jeszcze tego państwa nie ukazał. Oczywiście, nie obyło się bez obleśnych, rasistowskich, a także absurdalnych gagów - bez dystansu do świata podchodzić do "Borata" nie należy! Jeśli jednak jesteście trochę "chorzy na umyśle", cóż - oto produkcja ewidentnie dla Was. 



"O północy w Paryżu"

Pozycje ósma i dziewiąta na liście to natomiast produkcje mistrza "normalniejszej" komedii - Woody'ego Allena. Na dodatek obie te produkcje do klimatu wakacyjnego panują iście idealnie, bo same o letnim okresie opowiadają. A że przy okazji odwiedzić można z nimi dwa wspaniałe europejskie miasta? Cóż - potraktujmy to jako dodatkową korzyść.

"O północy w Paryżu" spodobało mi się z tej dwójki bardziej, gdyż Allen przygotował tutaj naprawdę oryginalną fabułę, którą najlepiej odkryć jednak samemu. Naprawdę jednak iście świetnie wykorzystuje ona francuską stolicę, tworząc do tego miasta zauroczenie u każdego widza. Trochę malkontentów od klasycznego Allena się tu pojawiło, ja jednak zawsze przypominam sobie tę produkcję z nieukrywanym, pozytywnym sentymentem. 


"Zakochani w Rzymie"

Ten tytuł wydaje mi się już o wiele bardziej standardowy niż "O północy w Paryżu" i nie skradł tak mego serca jak tamten film, ale i tak oglądałem go ze sporą przyjemnością. Cóż - ewidentnie dlatego, że większość tej produkcji skupiała się jednak na rozśmieszaniu widza, a nie wrzucaniu go w różnorodne mezalianse (choć i takie rzeczy się tu zdarzają). Co zaś najważniejsze, allenowskie żarty działają tu równie dobrze, co zawsze.

Kilka różnych, zupełnie niezwiązanych ze sobą historii. Całkiem duża ilość istotnych dla całości bohaterów. Wśród nich zaś istna różnorodność - od samego Allena poczynając, przez Penelope Cruz i Aleca Baldwina, na "tym kolesiu, który grał Marka Zuckerberga", czyli Jesse Eisenbergu, kończąc. A mimo to wszystko to jakoś ze sobą gra. Może i nie tworząc produkcji idealnej, ale przyjemnej w odbiorze. 

No i takie krótkie info na koniec allenowskiego duetu, bo pewnie zaraz komentarz poruszający tę sprawę się pojawi - "Vicky Cristina Barcelona" ciągle jakimś cudem nie widziałem. Ale obejrzę, obiecuję. I pewnie spodoba mi się, jak to z większością produkcji Woody'ego u mnie bywa. 


"Terri"

No i dotarliśmy do końca. Ostatnią pozycją z dziesiątki będzie, jak już wspomniałem, produkcja dość niszowa. Z jednej strony trochę bawiąca, z drugiej w jakiś sposób przytłaczająca. Trochę opowiadająca o przyjaźni, trochę natomiast może i nie o wrogości, ale czymś jednak daleko od przyjaźni leżącym. Oto właśnie opowieść o Terrim.

Terrim, czyli nastolatku cierpiącym na olbrzymią nadwagę. Chłopak jest poniżany i odpychany przez innych, sam jednak ma wiele marzeń. Przez swoją samotność, połączoną z koniecznością opiekowania się chorym psychicznie wujkiem, zaczyna i on sam trochę bzikować. Chodzenie do szkoły w piżamie to - jak się okazuje - tylko początek góry lodowej.


Masz pod ręką jakieś inne filmy, które kojarzą Ci się automatycznie z klimatem wakacji? Podrzuć je w komentarzach! Przyda się to na pewno nie tylko mnie, ale i reszcie Czytelników, szukających dobrych produkcji na zakończenie tegorocznego lata :)

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)
Zdjęcie z góry postu pochodzi z serwisu Unsplash.com

0 komentarze: