O tym, jak byłem w kinie na dwugodzinnym pornolu


Oto film, który zaczyna się od sceny wzajemnej masturbacji mężczyzny i kobiety. Oto film reżysera, który może się poszczycić między innymi nakręceniem ujęcia penetracji seksualnej z perspektywy wnętrza waginy. Oto film, którego tytuł może wzbudzać wątpliwości. Bo gdzie tu miejsca na "Love", gdy wszyscy mówią o tej produkcji "porno"?

Od razu powiem Wam prawdę - mówienie, że najnowszy twór Gaspara Noé jest "dwugodzinnym pornosem", to po prostu bullshit. W tym przypadku zdecydowanie się... zawiodłem. Przed seansem byłem pewny konfrontacji z oglądaniem w kinie dwugodzinnej orgii, przeplatanej niepotrzebnymi dialogami. Błąd. W "Love" seks zajmuje bowiem "raptem" mniej więcej połowę "czasu antenowego".


Co więc z resztą filmu? Otóż, uwaga, uwaga - "Love" posiada normalną fabułę. I - co niektórym może wydawać się jeszcze dziwniejsze - początkowo jest ona nawet ciekawa! Główny bohater filmu, Murphy, otrzymuje 1 stycznia telefon od matki swojej byłej dziewczyny, która mówi mu, że nie miała kontaktu ze swoją córką od dobrych paru miesięcy. Teraz zaczyna podejrzewać, że zaginiona kobieta mogła popełnić samobójstwo. Do Murphy'ego wracają nagle wszystkie wspomnienia związane z "miłością jego życia", Electrą.

Fabuła siada jednak totalnie w całej drugiej połowie filmu, kiedy sceny seksu zaczynają być o wiele bardziej interesujące niż wszystko to, co dzieje się poza nimi. Dialogi nagle stają się bowiem pseudofilozoficznym pieprzeniem, a kolejne sceny okazują się już być ewidentnie niepotrzebnymi przerwami między kolejnymi ostrymi akcjami. Owszem, widać tutaj to, co sobie Noé zamierzył, czyli prawdziwą "Love" zawartą w połączeniu seksu i klasycznie pojmowanej miłości. Problem w tym, że reżyser ostatecznie wychodzi ze swoim "filozofowaniem" zbyt daleko, zanudzając widza na śmierć.



Spytacie jednak: "jak jest z tymi scenami seksu?". Otóż - świetnie. Jeśli tak wyglądałyby wszystkie pornosy świata, oglądalibyśmy je raczej jako dzieła sztuki w muzeum niż wyłącznie stymulant do masturbacji. Niektóre ujęcia są po prostu fantastyczne i ja naprawdę byłbym za tym, by zamiast bawić się w jakieś przynudzające fabułki, Noé zrobił z "Love" po prostu dwugodzinne porno. Dla przykładu - scena trójkąta to jeden z najlepszych kinowych momentów, jakie widziałem w tym roku. Serio.

Świetne zdjęcia jeszcze bardziej upiększa soundtrack. Od Bacha i Erika Satie, przez Pink Floyd, na Brianie Eno i Johnie Frusciante kończąc. Jeśli zastanawialiście się kiedyś, jak wygląda artystycznie ujęte ostre rżnięcie w rytm świetnego, klasycznego rocka - obejrzyjcie "Love".

Mimo tego, najnowszy film Noé pozostanie dla mnie wyłącznie czymś w rodzaju kinematograficznej ciekawostki. Zachwytów nad "Love" zrozumieć nie potrafię, bo im bliżej końca tego filmu, tym bardziej on nuży. W pewnym momencie spać chce się tak bardzo, że nawet seks na ekranie nie potrafi wybudzić z półsnu. Szkoda, bo pierwsza połowa "Love" była naprawdę w porządku - i fabuła miała sens, i kolejne orgie wydawały się nie pojawiać bez powodu.

Wolałbym dwugodzinnego artystycznego pornola.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

8 komentarzy:

  1. Nie wierzę. Poprzednie filmy Gaspara były świetne, więc to nie może być po prostu "pornos ze zbędną fabułą i fajną muzyką". Nie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie niestety tak. Idź do kina - może Tobie bardziej przypadnie do gustu. Z komentarzami wychwalającymi "Love" pod niebiosa też się w końcu w sieci można spotkać.

      Usuń
    2. Enter the void też niby był super filmem, ale jednak był trochę za długi. Całą fabułę można było ująć w ciągu jednej godziny zamiast trzech i byłby majstersztyk.
      Gaspar ma fajne pomysły, ale niestety zawsze z nimi przedobrzy.

      Usuń
    3. Reżyser lepiej wie jak ma wyglądać jego film, gdyby miał być krótszy to by był. To tak jakby narzekać na jakimś filmie Bela Tarra, że sceny są za długie albo na Rambo, że za dużo strzelania.

      Usuń
    4. @Anonimowy2: To, że reżyser ma jakąś wizję, nie znaczy od razu, iż ta wizja jest dobra i każdemu musi się spodobać. Jest całe mnóstwo filmów, które nawet dla mnie, przyzwyczajonego do kina ambitnego, zbytnio się dłużą i są zupełnie niepotrzebnie rozciągnięte. Idąc Twoim tokiem myślenia możemy dojść do stwierdzenia, że żadnego produktu kultury nie można ocenić negatywnie czy wytknąć mu jakichkolwiek wad, bo tak sobie daną rzecz zaplanował autor i nic nam do tego.

      Usuń
    5. Majk, ależ można skrytykować wszystko jeśli nam się nie spodoba, ale moim zdaniem to nie powinno być wytykanie cech, które autor uznał za niezbędne. Sceny są długie lub "za długie" z jakiegoś powodu, może właśnie tym powodem wydłużenia scen było znużenie nimi widza? Może chciał, żeby widz podczas tej długiej sceny pomyślał o czymś innym? Nie można tak bez zastanowienia krytykować czegoś do czego po prostu nie jesteśmy przyzwyczajeni, należy wtedy raczej zgłębić temat i dopiero wtedy ocenić czy to co na prawdę chciał osiągnąć autor zostało osiągnięte lub nie oraz czy tak to na nas oddziałało.

      Usuń
    6. Nie przekonuje mnie do końca takie wyjaśnienie. Jeśli rzeczywiście pomysłem reżysera było "znużenie widza", to ja bardzo za taki film dziękuję. Można robić długie sceny z pomysłem i można robić je słabo. Tak samo można zrobić dobry film trwający dwie i pół godziny, jak i taki, przy którym po takim czasie będziemy spali na kanapie.

      Usuń
  2. Stanął ci jak oglądałeś?

    OdpowiedzUsuń