Największy chrześcijański konflikt naszych czasów


Polska ma naprawdę spore znaczenie dla całego chrześcijańskiego świata. Wszystkie statystyki głoszące, iż 90% ludzi w Polsce to katolicy można co prawda włożyć między bajki, ale nasza kultura i historia podtrzymują ciągle całkiem sporą dawkę wiary w społeczeństwie. Nie można też jednak przesadzać i stwierdzać, że jesteśmy jakąś chrześcijańską stolicą i ostatnim bastionem tej religii. Choćby dlatego, że to nie u nas toczy się bodaj największy konflikt między wyznawcami wiary jezusowej.

USA kojarzą się wielu osobom z totalnym przeciwieństwem chrześcijańskiego dekalogu. Stany to przecież seks, pieniądze, wyzyskiwanie i wszystkie te rzeczy, które mogą z łatwością odciągnąć człowieka od religii. Dlatego też dla wielu osób może być zaskoczona faktem, że przez spory czas być ateistą w USA po prostu nie wypadało.

Dziś zmiany dotknęły także Stany, ale ciągle ponad 70% tamtejszego społeczeństwa to chrześcijanie. Oczywiście, są to dane z wiarygodnością pokroju "90% Polaków to katolicy", ale na pewno dają jakiś obraz społeczeństwa USA. Do Boga odwołują się w USA całe tabuny ludzi - z politykami na czele. Gdy podczas tegorocznej przemowy z okazji Dnia Niepodległości, Barack Obama nie użył słowa "Bóg", spotkał się z ogromną krytyką ze strony wielu środowisk. Wiele razy amerykański prezydent nie zapominał jednak o swoim Stworzycielu i używał nawiązań do niego w swoich mowach. A przecież jest on Demokratą, a nie Republikaninem, który powinien wychwalać Stwórcę dzień i noc. Wystarczy przywołać tutaj Busha, mówiącego: "Bóg nakazał mi zakończyć tyranię w Iraku".


USA to jednak trochę inne chrześcijaństwo niż to z naszego podwórka. Pomimo tego, że katolicyzm jest tam największą pojedynczą denominacją, większość wierzących w Jezusa Amerykanów jest protestantami. Ci natomiast dzielą się na całą masę różnych kościołów, od tych najbardziej konserwatywnych, zawstydzających swoim fundamentalizmem niejednego katolika, po największych liberałów, zgadzających się nawet na małżeństwa homoseksualne czy aborcję.

Te ogromne podziały w łonie amerykańskich chrześcijan przekładają się także na jeden, wyjątkowo ważny konflikt. Cała walka toczy się o pewnego dawno zmarłego naukowca, który wywrócił do góry nogami myślenie świata. Stwierdził bowiem, że świat (a przede wszystkim człowiek) powstał zupełnie inaczej, niż przez lata głoszono. A na imię mu było Charles Darwin.

Źródło: Flickr.com
Katolicy nie mają problemu z teorią ewolucji. Dlatego też tego tematu u nas, w Polsce czy Europie, praktycznie nie ma. Udało się Watykanowi zaadaptować darwinizm na swoje potrzeby, wychodząc z całej sprawy z podniesioną głową. Podobnie zrobiło wiele mniej lub bardziej liberalnych odłamów chrześcijaństwa w USA. O swoje jednak po dziś dzień walczą liczni fundamentaliści, którzy stoją twardo przy swoich poglądach. Wierzą w nieomylność Biblii, uznają jej dosłowne, a nie metaforyczne znaczenie, a do tego z ogromnym zapałem walczą o to, by cały świat przyznał im rację.

Historia konfliktu o teorię ewolucji jest zbyt długa, by ją tu przytaczać. Jednym, dla otrzymania podstawowego rozeznania w temacie, wystarczy obejrzenie filmu "Inherit the Wind" ("Kto sieje wiatr"), nawiązującego do Procesu Scopesa (zwanego też "Małpim Procesem"), podczas którego młody nauczyciel został ukarany za nauczanie darwinizmu w szkołach, kiedy było to jeszcze zakazane. Inni jednak będą chcieli bardziej wgłębić się w ten temat...

Należąc do tej drugiej grupy, sięgnąłem ostatnio po książkę "Saving Darwin" (w wolnym tłumaczeniu - "Ratując Darwina"), która przeleżała na moim Kindle'u dobry rok. Choć jej podtytuł brzmi "Jak być chrześcijaninem i wierzyć w ewolucję", praca ta jest w rzeczywistości nie żadnego rodzaju poradnikiem, ale po prostu całkiem niezłą, zwięzłą historią konfliktu o teorię ewolucji w USA. Przy okazji jej autor, Karl Giberson, nauczający w jednym z chrześcijańskich uniwersytetów amerykańskich, wytyka błędy kreacjonistom (czyli wszystkim tym, uważającym, iż Bóg stworzył człowieka od razu w takiej formie, jaką znamy dziś) oraz pokazuje parę absurdów "całej kłótni o Darwina".


Lektura ta nie jest może jakimś wybitnym dziełem, ale udało się jej wkręcić mnie w cały temat jeszcze bardziej niż do tej pory i namówić do przeprowadzania pewnego rodzaju... eksperymentu. Postanowiłem bowiem sprawdzić, jak do kwestii tego wielkiego, chrześcijańskiego konfliktu podchodzą kreacjoniści. Swego czasu jedna z polskich księgarń e-bookowych udostępniła za darmo dwie książki pewnego archeologa, Jonathana Graya. Pobrałem je, po czym pozwoliłem poleżakować im na Kindle'u przez pewien czas. Dopiero ostatnio poszperałem trochę bardziej w sieci i dotarłem do informacji, że Pan Gray jest ogromnym piewcą kreacjonizmu i autorem licznych publikacji na temat tego, jak wielką okropnością jest darwinizm. Nie mogłem więc zaprzepaścić takiej szansy na konfrontację dwóch różnych ideologii. Tuż po "Saving Darwin" zabrałem się więc do czytania dwóch pozycji autorstwa Graya: "Ludzie w kłopotliwych miejscach" oraz "Zagubione cywilizacje, czyli wielki szok datowania!".

I wiecie co? W internecie ostatnio modne jest ostatnio nieśmiesznych czy idiotycznych rzeczy sformułowaniem: "to coś dało mi raka". Tak jest również z książkami Graya. Ich czytanie powoduje powstanie wielkiego raka w naszym myśleniu.


Panu Archeologowi trzeba przyznać jedno - nie patyczkuje się. Co chwilę zarzuca nas kolejnymi "dowodami" na poparcie swoich cudownych tez, pisząc praktycznie same konkretne rzeczy. A ma facet co udowodniać. W końcu wierzy on chociażby w to, że coś takiego jak globalny Potop rzeczywiście miało miejsce i że w jego wyniku na Ziemi zostało raptem osiem osób, z których w ciągu 4000 lat powstało dzisiejsze 7 miliardów ludzi.

Część "dowodów" przedstawianych przez Graya jest nawet warta wygooglowania. Bo szokuje, jednocześnie wydając się całkiem realistyczna. Oczywiście, po skorzystaniu z internetu dość szybko okazuje się, że cała sprawa to totalny bullshit, a my zmarnowaliśmy kolejne cenne minuty naszego dnia. Do tego przez całe dwie książki Gray ciągle powołuje się na te same magazyny sprzed kilkudziesięciu lat oraz naukowców czy ludzi, o których ciężko znaleźć jakieś naprawdę sensowne informacje w sieci. Nawet jednak, gdyby dowody archeologa okazały się choć trochę sensowniejsze, dalej nie potrafiłbym w nie uwierzyć.

Dlaczego? Bo Gray brzmi jak Macierewicz kreacjonizmu. Co drugie zdanie kończy wykrzyknikiem, doszukuje się wszędzie omotania społeczeństwa przez ludzi z wyższego szczebla, a do tego nazywa wszystkim wierzących w ewolucję sługami szatana. Nie, nie żartuję. Facet nie hamuje się przed niczym, dodatkowo serwując nam prace pisane tragicznym stylem, po polsku brzmiącym jeszcze bardziej idiotycznie.


Nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czy książki Graya są najgorszymi, jakie czytałem w całym swym życiu. Jest to jednak całkiem możliwe. Omijajcie te "cuda" szerokim łukiem, a jeśli intryguje Was bardzo mocno temat konfliktu o teorię ewolucji - zajrzyjcie do "Saving Darwin". Jeśli natomiast jesteście sprawą tylko trochę zainteresowani, poszperajcie w Googlach czy naświetlcie sobie temat oglądając "Inherit the Wind" (film trochę przekłamuje rzeczywistość, dlatego nie bierzcie go pod uwagę jako jakiegoś dokumentu).

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!
---
Nagłówek postu powstał na podstawie zdjęcia z serwisu Flickr.com

0 komentarze: