Sils Maria

Popkulturowe media zadrżały, gdy dowiedziały się, że nową muzą Woody'ego Allena został nie kto inny, jak sama Kristen Stewart. Przerażeniu nie ma się co dziwić - do niedawna tak naprawdę jedyne, z czym była kojarzona ta aktorka, to rola Belli w ekranizacjach przeklinanego przez ogrom ludzi "Zmierzchu". Za swoje popisowe role zakochanej w Robercie Pattinsonie dziewczyny, otrzymała ona niejedną Złotą Malinę, czyli swoistą "antynagrodę", przyznawaną największym skazom na kinematografii.

Nagle jednak Kristen zrobiła zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. Jak się okazało, durne role Belli z jednym wyrazem twarzy pozwoliły jej się wybić na tyle mocno, by dziewczyna otrzymała także role w ambitniejszych filmach. I tak po raptem chwili ze Złotych Malin, Stewart przeniosła się do świata najlepszych aktorek, otrzymując tegorocznego Cezara, czyli najważniejsze francuskie wyróżnienie kinematograficzne. Za co? Za drugoplanową rolę w filmie "Sils Maria". 

Znana i lubiana aktorka, Maria Enders (Juliette Binoche), staje w obliczu śmierci swojego dobrego przyjaciela i zarazem autora sztuki, dzięki której udało jej się wybić. Towarzyszy jej oddana asystentka (Stewart), która jest gotowa na każde jej zawołanie i potrzebę. Razem trafiają do uroczej chatki w szwajcarskich Alpach, gdzie Enders przygotowuje się do zagrania kolejnej, przełomowej dla niej roli teatralnej. 


Prawdopodobnie podłapaliście już, że to nie jest zwyczajny film, w którego oglądaniu chodzi po prostu o obserwację fabuły. O wiele istotniejszą rzeczą w "Sils Maria" jest spojrzenie na główne postaci tej produkcji, ich zachowanie, metamorfozę, konfrontację ze światem. To nie jest po prostu zwyczajna filmowa historia, a obraz postaci, których przygody niosą ze sobą jakieś przesłanie. A że ja jestem łasy na takie ambitniejsze i lekko metaforyczne twory, przyjąłem "Sils Maria" z otwartymi rękoma.

I choć z kina wyszedłem trochę zadumany i pełen różnorodnych rozmyślań, nie mogę powiedzieć, że obejrzany przeze mnie film był perfekcyjny. Największą skazą jest chyba jakiś taki chaos w strukturze całości. Wszystko dzieje się tu tak, jakby reżyser nie do końca potrafił wybrać, czy robi po prostu ambitny twór z przesłaniem, film przypominający w jakiś sposób teatralne dramaty, czy też wreszcie coś jakby trochę luźniejszego, mogącego spodobać się każdemu. Ten miszmasz nie wychodzi "Sils Maria" dobrze, bo różnorodne konwencje kolejnych scen potrafią czasem trochę zagmatwać odbiór tej produkcji i doprowadzić do zmęczenia obrazem. Ja sam czułem się w pewnym stopniu, jakbym spędził w kinie nie dwie, a wręcz ze trzy godziny.

Nie można jednak odebrać "Sils Marii" jej dobrych stron. Są piękne Alpy (aż chce się wskoczyć do samolotu i polecieć tam od razu po seansie!), jest scenariusz, który niewątpliwie przyciąga i intryguje. No i jest wreszcie potwierdzenie, że Kristen Stewart nie otrzymała Cezara bez powodu - ona tu naprawdę bardzo dobrze zagrała! Pojawiają się głosy, że lepiej nawet od Juliette Binoche i ja się z tym zdecydowanie zgadzam. Starsza aktorka wypada tu czasem po prostu dość odpychająco i na pewno nie na miarę swoich wyżyn. Stewat natomiast dodaje charakteru swojej postaci, robiąc z niej bohaterkę naprawdę realistyczną i wiarygodną. Ach, no i jest jeszcze Chloë Grace Moretz - zakochałem się w niej w mgnieniu oka!

W ostatecznym rozrachunku "Sils Maria" nie jest co prawda jakimkolwiek hitem i must-watchem, ale niewątpliwie filmem, który w wolnej chwili sprawdzić warto. Odniesienia do współczesnego świata może i są tu dość proste i niezbyt oryginalne, ale przedstawione w taki sposób, że - połączone z całą resztą - daję twór intrygujący oraz choćby na chwilę zastanawiający. Fani bardziej ambitnych produkcji zachwyceni po wsze czasy może nie będą, ale zawiedzeni też z kina zdecydowanie nie wyjdą. Całkiem fajna rzecz to całe "Sils Maria" - po prostu.

Podoba Ci się na MajkOnMajk? Polub więc jego FACEBOOKOWY FANPAGE i dołącz do SUBSKRYPCJI MAILOWEJ, by być na bieżąco z najnowszymi postami na blogu!

0 komentarze: