Snajper

Oscary bez nominacji dla amerykańskiego filmu wojennego albo chociaż takiego, w którym biedni Amerykanie ścierają się ze złymi terrorystami, to Oscary zdecydowanie stracone. Plus jest taki, że te twory zwykle rzeczywiście stoją na wysokim poziomie i mają naprawdę mocny klimat. W tym roku na reprezentanta amerykańskiego patriotyzmu wybrany został "American Sniper" w reżyserii samego Clinta Eastwooda. Czy wojenka w wykonaniu USA może jeszcze czymś zaskoczyć i przykuwać w jakiś sposób do ekranu? O tym dowiecie się, czytając dalszą część tej recenzji.

Przyznam Wam szczerze, że ja od zawsze miałem spore uznanie dla snajperów. Gdy jako mały dzieciak bawiłem się ołowianymi żołnierzykami, snajper był moją ulubioną figurką. Ustawiałem go na jakimś podwyższeniu i pozwalałem mu ściągać wszystkich wrogów. W grach wideo było podobnie. Największe nerdy na pewno kojarzą taką serię jak "Commandos". Pierwsza część była cholernie wymagająca i za młodziaka przeszedłem chyba tylko jedną misję w niej, ale zawsze odpalałem przypadkowe etapy, byle tylko poskradać się i postrzelać ze snajperki. O słynnym levelu w Prypeci w "Call of Duty: Modern Warfare" na pewno żadnemu graczowi nie muszę już przypominać.

Filmowy "Snajper" to jednak nie zabawa na wygodnym dywanie lub na ekranie telewizora. To brudna robota, która wymaga nie tylko wielu istotnych cech fizycznych, ale i cholernie silnej psychiki. Szczególnie, gdy trafiasz do Iraku, gdzie do rzucania granatów wysyłane są małe dzieci. I nawet w nie trzeba wycelować, wstrzymać oddech i zabić. A do Iraku właśnie został wysłany Chris Kyle (Bradley Cooper), którego historię opowiada "Snajper".


Film Eastwooda to jednak nie tylko kolejne misje w irackich miastach. Historia Chrisa Kyle'a dostaje tu bardzo dobry background już od samego początku. W kilkunastu pierwszy minutach dowiadujemy się, że główny bohater, pomimo trzydziestki na karku, postanawia dołączyć do elitarnej jednostki SEALS z jednego powodu - patriotyzmu. Wielu będzie zarzucało temu filmowi patos i pokazanie fanatycznej miłości Amerykanów do swojego kraju. Większość z nich zapomni jednak, że tak naprawdę jest. Że wśród amerykańskich żołnierzy naprawdę są ludzie, którzy idą na wojnę, by walczyć o bezpieczeństwo swojej ojczyzny. I to ten film świetnie pokazuje.

Ale "Snajper" w ogóle w całości świetnie się ogląda. To ponad dwugodzinny film, a mimo tego ma on IDEALNE tempo akcji. Walki nie pojawiają się i nie znikają nagle, każda z nich trwa wystarczająco długo, by coś znaczyć dla całego filmu i zaczepić się w pamięci widza. Tak samo wygląda sytuacja z pokazaniem prywatnego życia Kyle'a czy też jego rozmów z innymi żołnierzami. Naprawdę mam wrażenie, jakby nie było tu praktycznie żadnej zbędnej sceny, wszystko było przemyślane od początku do końca.

"Snajper" ewidentnie nie jest głupią wojenką na wielkim ekranie. Pewnie, efektowne akcje są tu niezbędne i trzymają w napięciu. Ale to także w sporym stopniu dramat, film pokazujący to, co dzieje się w głowie głównego bohatera. Każdy jego ruch, mrugnięcie okiem, mówią wiele o postaci Chrisa Kyle'a. 


I to zdecydowanie moment, w którym trzeba pochwalić Bradley Coopera. Faceta, który specjalnie do tej roli przytył i przypakował naprawdę sporo. To właśnie on jest tu gwiazdą totalną, swoistym "one man army". Inne postaci, nawet żona Kyle'a, są jedynie dodatkiem, mającym pokazać to, co kryje się pod żołnierskimi mięśniami. Cooper to świetnie wykorzystuje, czując się niesamowicie pewnie i cholernie mocno wczuwając się w rolę. Przed obejrzeniem "Snajpera" nie chciało mi się wierzyć, że jego tegoroczna nominacja do Oscara za najlepszą rolę pierwszoplanową jest uzasadniona. Po seansie zdecydowanie zmieniłem zdanie.

Jestem naprawdę pod sporym wrażeniem tworu Clinta Eastwooda. Pewnie, to jest mimo wszystko taka wojenka, która ma u widza przyśpieszać pracę serca wieloma znanymi zagraniami, wymagać trzymania kciuka za bohatera i zastawiania się "strzeli czy nie strzeli? umrze czy nie umrze?". Robi to jednak naprawdę cholernie dobrze i trudno oderwać wzrok od ekranu przy jakiejkolwiek scenie. Niech najlepszym potwierdzeniem moich słów będzie fakt, że na napisach końcowych, przy wychodzeniu z sali kinowej, cała publiczność szła w totalnej ciszy, nieprzerywanej choćby krótkimi szeptami.

"American Sniper" jest więc niewątpliwie filmem wartym obejrzenia, nie tylko dla ludzi pasjonujących się w jakiś sposób tego typu tematami. Po seansie podsłuchałem krótką wymianę zdań między jedną parą. Dziewczyna spytała się chłopaka: "I jak Ci się podobał?". Facet odparł raptem: "fajny". Ona na to, z wielkim zdziwieniem: "tylko fajny?!". Jak więc widać, nawet kobietom może się brudna, męska wojenka spodobać.

Na tę chwilę "Snajpera" stawiam wyżej choćby od takiego "Wroga numer jeden" czy "Operacji Argo". Zdecydowanie polecam, bardzo dobry film.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze: