Carte Blanche

"I want to party with Andrzej Chyra" - a któż nie chce? Andrzej stał się jakiś czas temu prawdziwym ulubieńcem publiczności, marką przyciągającą do filmów. Na pewno wiele przyniosło mu "W imię", które ukazało Chyrę jako naprawdę dobrego aktora, świetnie potrafiącego wczuć się w swoją rolę. I przyznam szczerze - gdyby nie rola Andrzeja, najprawdopodobniej w ogóle po "Carte Blanche" bym nie sięgnął. A tak postanowiłem wybrać się do kina, choć kilka opinii w sieci zdecydowanie do tego nie zachęcało.

"Carte Blanche" to film oparty na prawdziwej historii. Takie hasła też nieźle przyciągają do ekranu, prawda? Tym bardziej, jeśli słyszymy, że dostajemy opowieść o człowieku, którego los postanowił w pewnym momencie życia porządnie pokiereszować. W "Carte Blanche" poznajemy tym samym historię niejakiego Kacpra (Chyra), nauczyciela w jednym z lubelskich liceów, który pewnego dnia dowiaduje się, że w ciągu najbliższych miesięcy zupełnie straci wzrok. Mimo tego, nie poddaje się on i postanawia ukryć swoją chorobę przed większością bliskich sobie ludzi.


Film praktycznie zaczyna się od naprawdę mocnej akcji, powodującej na sali kinowej całkowitą ciszę i zamarcie publiczności. Jest jeszcze kilka takich fragmentów. Może nie podkradających się z równą delikatnością do Widza, a co za tym idzie, nie równie szokujących, ale na pewno ciągle intensywnie przyciągających do ekranu, gdyby zdarzyło nam się na chwilę odlecieć gdzieś dalej myślami.

O to może nie jest wcale jakoś nadzwyczaj łatwo, ale istotnie "Carte Blanche" ma w sobie parę dłużyzn. Są pewne sceny, które zwyczajne zostały odrobinę przeciągnięte, a parę innych można by z filmu w ogóle wyrzucić. To nie jest jakaś rzecz nadzwyczaj tragiczna, ale mimo tego rzuca się w oczy. 

Zresztą pisanie o "Carte Blanche" jest - według mnie - w ogóle sprawą dość problematyczną. Z jednej bowiem strony, produkcję tę oglądało mi się naprawdę dobrze! I chyba nie tylko mi, bo reszta kinowej sali zaśmiewała się bardzo często z rzucanych na ekranie żartów, a po udramatyzowanej końcówce wszystkie kobiety wokół mnie miały oczy zaczerwione od łez. Ba - jedna starsza pani jeszcze na napisach końcowych smarkała z przejęciem. Ale mimo tego, nie można przejść obojętnie obok paru niedoskonałości tego filmu.

Ot, na przykład, to typowe przedstawienie polskiej szkoły i jej uczniów. Jest jeden cwaniaczek, który gra na telefonie i się wymądrza, a tuż obok niego do bólu stereotypowa "buntowniczka" w dredach, z fajką w ustach i problemami rodzinnymi. Jakimś cudem pominięto blachary i ćpanie, choć i tak miałem wrażenie, że twórcy mieli ogromną ochotę gdzieś to wpleść. 

Mamy też historię miłosną - a jakże. Zasadniczy jej schemat nie jest wcale tak tragiczny, jak wiele osób sugeruje. Problemem jest natomiast zdecydowanie nagłe i wzięte kompletnie znikąd rozpoczęcie tego związku. Spoilerować tu nie będę, ale gdy zobaczyłem, jak została rozwiązana ta kwestia, miałem szczerą ochotę zaśmiać się na głos. Powstrzymałem się jednak, bo zauważyłem, że parę osób chyba jednak się to spodobało. Wiecie - historie rodem z bajek i te sprawy.


A że już popastwiłem się nad "Carte Blanche", to czas wreszcie wspomnieć o plusach. Jest Andrzej - oczywiście. Na początku, przez pierwsze pięć-dziesięć minut, trochę nijaki, potem jednak z każdą minutą nabierający charakteru i naprawdę porządnie grający. Świetnie daje sobie radę też w tej kwestii Arkadiusz Jakubik, który naprawdę powinien wreszcie dostać jakiś film dla siebie, a nie grać ciągle drugoplanowe role. Mocno okrojony wątek miłosny sporo zabrał natomiast Urszuli Grabowskiej, będącej aktorką... całkiem w porządku. Tak po prostu.

Zdarzyło się tu też kilka naprawdę fajnych ujęć, co w polskich filmach ciągle jest prawdziwym rarytasem. Pewnie, chciałoby się ich mimo wszystko trochę więcej, ale "Carte Blanche" w tej kwestii i tak wyprzedza większość rodzimych premier. Ładnie został również ukazany Lublin, gdzie dzieje się cała akcja. Słońce, ładne widoczki, takie rzeczy. No i ciągle pamiętam także pewną scenę na plaży, nakręconą niczym dobry teledysk muzyczny.

Cóż - dla mnie w ostatecznym rachunku "Carte Blanche" jest filmem po prostu fajnym. Nie nazwałbym go zdecydowanie średniakiem, a te wszelkie porównania do "M jak Miłość" i innych serialowych tandet są jednak przesadzone. Okej, ten tytuł ma parę tych takich standardowych, polskich zagrań, które uwielbiają kury domowe, a krytycy nie mogą na nie patrzeć. Ale hej - "Carte Blanche" ogląda się, ogólnie rzecz biorąc, bardzo spoko!

Można spokojnie iść do kina, ale też nic Wam się nie stanie, jeśli poczekacie na premierę sklepową. Cokolwiek zrobicie, będziecie ostatecznie z seansu zadowoleni. Jest Andrzej, jest Lublin, jest smutek, jest śmiech. Jest też kilka parę gorszych zagrań, ale wiele osób pewnie spokojnie skwituje je słowami: "oj tam, oj tam". Ja tak nie do końca zrobiłem, ale mimo wszystko udało mi się przymknąć na nie oko. Dla mnie "Carte Blanche" to ciągle bardzo fajna alternatywa dla kolejnych komedii romantycznych i tego typu pierdół.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze: