Whiplash

Wyobraź sobie film, po którego seansie ludzie biją brawo przez dobre kilka czy nawet i kilkanaście sekund. Pewnie, to pokaz przedpremierowy, ale jednocześnie nie żaden festiwal. Na widowni nie ma reżysera, aktorów, nikogo, kto tworzył tę produkcję. A mimo tego ludzie są tak tym tworem poruszeni, że - chyba trochę podświadomie - zaczynają bić brawo, jakby właśnie usłyszeli najpiękniejszy koncert w swoim życiu albo obejrzeli najlepiej zagraną sztukę teatralną.

Po wyjściu z krakowskiego Kina Pod Baranami naprawdę nie wiedziałem, co ze sobą zrobić. Byłem tak cholernie poruszony tym, co przed chwilą zobaczyłem, że miałem ciągle ciary. Wahałem się, czy najlepszą rzeczą w takim momencie nie byłoby upicie się w najbliższej knajpie. Potem jednak stwierdziłem, że swoje wrażenia muszę jak najszybciej spisać. Ruszyłem więc na przystanek.

Wybrałem mocno okrężną drogę. Czułem potrzebę przebycia kilkunastominutowego spaceru. Zimno powinno dawać mi się we znaki, ale jakoś go nie czułem. W głowie ciągle dudniły mi różne sceny z obejrzanego przed chwilą dzieła. Powoli na myśl przychodziły mi kolejne określenia jego świetności: "top 3 roku" szybko zmieniło się w "film roku", przechodząc w pewnym momencie na poziom "najlepszy film 2010-2014". Ba, przez myśl przeszło mi nawet "najlepszy film, jaki kiedykolwiek widziałem". Pewnie - to był efekt buzujących we mnie emocji, ale samo to daje dużo do myślenia.

W tramwaju wyjątkowo nie słuchałem muzyki. Nie miałem siły? Ochoty? Słuchawki leżały w kieszeni, a ja dalej po prostu wpatrywałem się w świat wokół mnie. Wróciłem do mieszkania, wepchnąłem szybko w siebie jakieś jedzenie, bo organizm się go domagał i zasiadłem przed komputerem. Popłynęły pierwsze litery tego tekstu. Postanowiłem zrobić wyjątek - jak już widzicie, to nie jest zwykła recenzja.


Ale ja, mimo wszystko, nie mógłbym sobie odpuścić choćby paru formalności. Oto więc mamy "Whiplash", film, na którego pokaz przedpremierowy napaliłem się tak naprawdę z jednego powodu - produkcja ta wygrała tegoroczny Sundance Festival. A ja wielokrotnie powtarzałem na blogu, że to zdecydowanie mój ulubiony event filmowy i już od jakiegoś czasu mam zapisane na liście marzeń, by odwiedzić amerykański stan Utah w styczniu.

O czym "Whiplash" jest? O chłopaku, któremu marzy się kariera perkusisty jazzowego. Chce być kimś wielkim, pragnie, by jego nazwisko było wymieniane przez każdego człowieka w Ameryce. I by osiągnąć ten cel, ma zamiar zrobić dosłownie wszystko. Nieważne jest dla niego cokolwiek ani ktokolwiek. Istotne jest tylko zostanie KIMŚ.

Chłopaka tego gra Miles Teller. Przemilczmy fakt, że zagrał on w kilku - delikatnie mówiąc - kiepskich produkcjach dla nastolatków. Dla nas zdecydowanie ważniejszy jest fakt, iż Miles był głównym bohaterem innego hitu z festiwalu Sundance, mocno chwalonego przeze mnie "A Spectacular Now". Już wtedy widziałem w nim dobrego aktora - teraz jednak jest on jeszcze lepszy. A że tuż obok niego mamy w "Whiplash" fenomenalnego J.K. Simmonsa, dostajemy duet praktycznie idealny.

Cóż jeszcze mogę powiedzieć o tym filmie? Że ma sporo naprawdę dobrych ujęć? Że trzyma w napięciu lepiej niż wiele hitowych thrillerów? Że nikt w kinie nie odzywał się podczas seansu, chociaż wszystkie miejsca były zajęte? No przecież nie będę pisał Wam oczywistości o fenomenalnej (przez duże F i pozostałe litery właściwie też) muzyce.

Ten film ma tylko jedną, jedyną wadę. Jego polska premiera odbędzie się dopiero drugiego stycznia 2015 roku. I serio - współczuję Wam strasznie, że musicie tyle czekać. Ale kiedy już film ten wejdzie do naszych kin, chcę Was widzieć wszystkich (bez wyjątku!) w kolejce do kina. Serio - on jest aż tak dobry.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

10 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. W krakowskim Kinie Pod Baranami.

      Usuń
    2. Zamieniłeś kilka słów z Demem? :P

      Usuń
    3. Mignął mi tylko gdzieś z przodu. Nawet nie byłem pewien, czy to on, dopiero jego filmik utwierdził mnie w moich przypuszczeniach.

      Usuń
  2. Och, cudownie mi się czytało tekst, który odbija również moje emocje! Ja po seansie podczas wrocławskiego AFF też długo nie mogłam dojść do siebie. "top 3 roku" szybko zmieniło się w "film roku", przechodząc w pewnym momencie na poziom "najlepszy film 2010-2014" - po paru tygodniach od seansu podzielam te odczucia, a styczniu chcę ponownie zasiąść w fotelu, bo to film stworzony do przeżywania na sali kinowej. Pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Miło mi, że tekst się spodobał! Ja też mam ochotę jeszcze raz pójść na "Whiplash" do kina, toteż czekam z niecierpliwością na oficjalną premierę w naszym kraju :)

      Również pozdrawiam!

      Usuń
  3. Zaglądam na Twojego bloga często. Zawsze mnie zastanawiał ten zakrwawiony bęben. Zrozumiałam to dopiero dzisiaj, po odbiorze "Whiplash"...

    Siostra przekonująco dręczyła mnie: "Ola, odłóż wszystko! Włącz sobie Whiplash. Twoje życie się zmieni. Profesor Cię irytuje? Tym bardziej musisz to obejrzeć. Zostaw książkę i włącz"
    I tak oto obejrzałam...

    OdpowiedzUsuń
  4. Coś się we mnie zmieniło. Może dlatego, że wielokrotnie w życiu czułam się jak Andrew. Wykładowca widzi we mnie talent, ale sam przyznał, że jest mi on obojętny. Próbował mi dać kopa. Ten film wystarczająco mnie poruszył. Zrozumiałam...

    Jeżeli chodzi o formę, świetna gra aktorska, scenariusz... Same emocje. Ryczałam od trzydziestej minuty, wzdychałam, i miałam ochotę na spacer, umknąć na jakiś czas rzeczywistości. Wyładować coś w sobie.

    Pozdrawiam! :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Też tak miałem - ten film trzeba zdecydowanie "wychodzić", nie można ot tak przejść z seansu do normalnego funkcjonowania. Świetna, wyjątkowa sprawa :)

      Również pozdrawiam!

      Usuń