Ktoś w branży gier powinien się stuknąć w łeb


Z branżą gier już za pan brat od tylu lat (#nieczujękiedyrymuję), że za nic w świecie nie mogę sobie przypomnieć, ile to wiosen od kupienia mojej pierwszej konsoli już minęło. Wystarczający jednak był to czas, bym poznał growy światek od podszewki, zaznajamiając się z chyba nawet i większością ważnych tytułów ostatniej dekady. Duża część tych tytułów została potem przekuta w serie, składające się niejednokrotnie z dobrych kilku części. I teraz, choć czasu na granie mam mniej, ciągle mam swoje ulubione, wydawane dość regularnie tytuły, na które jestem napalony na długo przed premierą.

Zwykle więc bywa tak, że składam na te konkretne gry zamówienie przedpremierowe. Mam swój ulubiony sklep, gdzie mam stały rabat, składam zamówienie kilka miesięcy przed pojawieniem się danego tytułu na półkach i mam pewność, że dostanę go na premierę. I zawsze jakoś wydawcy rozstawiali te tytuły w swym planie wydawniczym tak, że mogłem spokojnie przejść jeden z takich wyczekiwanych przeze mnie hitów akurat na czas przyjścia do mnie kolejnego pre-orderu. Po raz pierwszy w historii zagrywka ta się światkowi growemu nie udała. 

Oto bowiem jakieś branżowe spece postanowili puścić jedne z najgorętszych premier tego roku w ciągu raptem około tygodnia. Co nimi kierowało? Za cholerę nie wiem. Ale to w końcu nie moja sprawa - to nie moich produktów sprzedaż ucierpi. Bo ja już cały problem mam z głowy. Pogłówkowałem i ustaliłem sobie sensowną kolejność przechodzenia czterech najważniejszych dla mnie premier końcówki tego roku. Oto ona.

Assassin's Creed: Unity

Jeśli jakaś firma growa szczerze mnie wkurza, to jest nią niewątpliwie Ubisoft. Dlaczego? Bo katują niemiłosiernie serię "Assassin's Creed". Naprawdę - bawią się jej fanami bardziej niż Activision z ich "Call of Duty". Niech najlepszym przykładem tego będzie fakt, że w tej końcówce roku pojawią się aż dwie pełnoprawne gry o Asasynach! Wiecie, co jest jeszcze zabawniejsze? Że oba te tytuły wychodzą jednego dnia.

Naprawdę mnie wkurzasz, Ubisofcie, ale przyznaję bez bicia - uwielbiam tę serię. Każda odsłona sprawiała mi kupę frajdy, nawet pomimo faktu, że ostatnie dwie miały trochę niedociągnięć. Wierzę również w "Unity" i dlatego będzie to pierwszy tytuł z mojego top 4, który sprawdzę. Drugą tegoroczną grę o Asasynach jednak na tę chwilę odpuszczę - "Rogue" zapowiada się na jeden z najlepszych (najgorszych?) przykładów odgrzewanego kotleta ostatnich lat. Przeginacie pałę, panowie z Ubisoftu.



Dragon Age: Inkwizycja

Z numerem dwa wiąże się najdziwniejsza historia. Oto bowiem o zbliżającej się premierze tego tytułu dowiedziałem się jakieś półtora tygodnia temu. Czy byłem zaskoczony? To mało powiedziane. Trochę też wkurzony, bo to popsuło moje plany związane z pozostałą trójką wymienianych tu gier. Szybko jednak zdenerwowanie zmieniłem w uśmiech radości.

Bowiem - w przeciwieństwie do "Assassin's Creed" - ta seria nie została jeszcze mocno wyeksploatowana. Pierwszy "Dragon Age" pojawił się w roku 2009, rok później pojawił się do niego dodatek, a w Anno Domini 2011 dostarczono nam pełnoprawnego sequela. Ten ostatni zebrał więcej krytyki niż "jedynka", choć mi podobał się bardzo. Zupełnie nie wiem, co szykuje EA w związku z "Inkwizycją", ale wierzę, że się nie zawiodę. Kupuję praktycznie w ciemno i ufam, iż dostanę przyzwoitego eRPeGa na kilkanaście czy wręcz i kilkadziesiąt godzin.



Grand Theft Auto V

Owszem - grałem w ten tytuł rok temu. Wówczas ogłosiłem go bezsprzecznie grą roku. Teraz "Grand Theft Auto V" zostało dostosowane do nowszej generacji konsol, a ja takiej okazji na powrót do Los Santos przegapić nie mogę.

Mi nawet nie chodzi tu o polepszoną grafikę, dodaną kamerę z pierwszej osoby (która - tak przy okazji - zapowiada się jako fenomenalna opcja) czy jakieś inne dodatki. Dla mnie ważny jest sama możliwość przeżycia tej fantastycznej przygody sprzed roku, mimo wszystko podanej w trochę inny sposób. Jedyne co mnie szczerze denerwuje, to cena. Dwieście pięćdziesiąt złotych za trochę poprawioną grę sprzed roku? Kiepsko, choć powiedzieć to sobie trzeba wprost - GTA i tak się sprzeda. Ciągle liczę jednak na jakiś spadek cen i dlatego ten tytuł nabędę pewnie dopiero w połowie grudnia.


Halo: The Master Chief Collection

Last but not least. Dlaczego ten tytuł zostawiłem sobie na sam koniec? Bo gdybym kupił go teraz, prawdopodobnie do początku roku 2015 nie zagrałbym w cokolwiek innego.

"The Master Chief Collection" jest bowiem zbiorem czterech części kultowej sagi "Halo", opowiadającej o losach super-żołnierza, Master Chiefa. Dostajemy więc jakieś trzydzieści-czterdzieści godzin samego singleplayera (mówię tu o pojedynczym przejściu), a do tego cztery tryby multiplayer. Chciałbym powiedzieć, że ta kompilacja będzie tytułem na lata, ale tak się raczej nie stanie - w końcu w roku 2015 ma się pojawić "Halo 5".



Czy więc należy się spodziewać wielkiej wysypu wpisów na temat gier na blogu? Raczej nie. Choć nie zaprzeczam, że te cztery wielkie tytuły mogą mnie zainspirować do napisania sporej ilości postów, niekoniecznie stricte o tematyce growej. Ale rasowych recenzji raczej nie ma się tu co spodziewać. Chociaż kto wie, kto wie...

A Ty, Droga Branżo, kopnij się w tyłek i rozstaw następnym razem te premiery rozsądniej, serio.

Pozdrawiam,
Majk aka Człowiek, Któremu Wiecznie Brakuje Czasu Na Granie

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)
Zdjęcie u góry dzisiejszego postu pochodzi z serwisu Flickr.com

0 komentarze: