Moment, w którym Polacy byli najszczęśliwszym narodem na świecie


Mamy Polskę i Polaków za naród smutny i narzekający. Trudno byłoby się z tą opinią nie zgodzić, bo jest coś takiego w nas, że lubimy być negatywnie nastawieni do świata. Znajdujemy sobie kolejne tematy do narzekania i przykuwamy większą uwagę do tego, co nas wkurza, nie natomiast do tego, co dzieje się w naszym życiu pozytywnego.

Ale wiecie co? Miałem ostatnio okazję być świadkiem rzeczy nieprawdopodobnej - przez kilkadziesiąt minut należałem do grupy ludzi, którzy zrobili z Polaków najszczęśliwszy naród na świecie.

Ludzie skakali wyżej niż Jordan podczas robienia wsadu. Tańczyli z większym zapałem niż regularne bywalczynie klubów. Wykrzykiwali i śpiewali tak głośno, że liczba zdartych gardeł przekroczyła wszelkie granice. Wysłali w świat miłość w ilości większej niż gdyby zebrać wszystkie możliwe harlekiny i miłostkowe powiastki.

Czy ja zachowywałem się podobnie jak oni? Trudno by było inaczej, skoro piszę związany z tym tekst na bloga o drugiej w nocy, tuż po powrocie do mieszkania. Ciągle czuję się radosny jak nigdy, moje umęczone nogi domagają się jeszcze więcej skakania i tańczenia. Byłem na haju jak po wciągnięciu krechy, choć - zaznaczam - nic nie brałem.

O co w ogóle chodzi? O koncert. Koncert genialny, pełen najbardziej pozytywnej energii świata. Zdecydowanie najlepszy, na jakim byłem w tym roku, a - patrząc na to obiektywnie - może nawet i najlepszy, na jakim byłem kiedykolwiek. Serio, dawno się aż tak nie wybawiłem i dawno nie widziałem tylu uśmiechniętych twarzy wokoło mnie.

Głównych bohaterów tego koncertu też muszę oczywiście zdradzić - to Crystal Fighters, zespół, którego kategoryzowanie do konkretne gatunku jest, według mnie, błędne. Czy nie wystarczy ludziom informacja, iż jest to najweselsza, najbardziej pozytywna muzyka świata? Że ja, wstyd się przyznać, ale jakoś nieprzesadnie z Crystal Fighters zapoznany, przez wszystkie minuty koncertu bawiłem się równie dobrze? Że nawet największe sztywniaki pod sceną w pewnym momencie podnosiły łapy do góry i przez ich twarz przeskakiwał uśmiech?

Przed (kolejnym już) przyjazdem do Polski, Crystal Fighters strasznie byli tymi koncertami nad Wisłą zajarani. I ja po tym show już dobrze wiem, dlaczego oni uwielbiają do nas przyjeżdżać. Po prostu każdy ich koncert pozwala wreszcie na wydobycie całej tej pozytywnej energii, którą Polacy normalnie chowają pod toną narzekań. Radość na spotkaniu z Crystal Fighters jest jak fajerwerki w Sylwestra. No ale trudno, by było inaczej, gdy na scenie pojawiają się kolesie ubrani w kolorowe pióropusze.

Dlatego, jeśli będziecie mieli okazję, KONIECZNIE idźcie na koncert tej formacji. Nie patrzcie na to, ile puszek piwa czy butelek wódki będziecie mogli kupić za kasę przeznaczoną na bilet. Ten koncert da Wam więcej radości niż jakikolwiek mocno zakrapiany melanż. Od dziś moim synonimem szczęścia jest noc z 25 października 2014 roku.

Aha! Jeśli natomiast Crystal Fighters w ogóle nie kojarzycie, to ja podrzucam Wam na sam koniec trzy kawałki na idealne rozpoczęcie przygody z tym fantastycznym bandem. Enjoy & get... happy!

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)
Zdjęcie wykorzystane w dzisiejszym poście pochodzi z serwisu Flickr.





0 komentarze: