Nigdy w życiu nie uczyłem się w środku nocy. Do matury byłem w ogóle człowiekiem, dla którego przeczytanie raz całego jednego działu z podręcznika stanowiło trudność. Dwie godziny dziennie poświęcone na naukę to było dla mnie maksimum, jakie umiałem z siebie wykrzesać. A i tak sytuacja taka zdarzała się może z dwa razy na pół roku.
Pierwszy rok studiów pokazał mi, czym naprawdę jest nauka. Nie mogło być mowy o opieprzaniu się podczas sesji. Zdarzały się dni, kiedy zajmowałem się praktycznie tylko wertowaniem notatek. Ciągle jednak około dwudziestej drugiej odpuszczałem sobie, po czym siadałem przy konsoli czy odpalałem nowy odcinek ulubionego serialu. Rano się budziłem wypoczęty i wszystko pięknie zdawałem.
Dlatego, gdy przede mną pojawiła się wizja sześciu egzaminów w ciągu pięciu dni, podchodziłem do tego na zasadzie "oj tam, oj tam". Wiedziałem, że będę musiał się uczyć naprawdę dużo, ale sądziłem, iż wszystko to jest jak najbardziej do ogarnięcia. Bez niepotrzebnych spin, bez stresowania się, no i wreszcie - bez przekraczania tej nocnej bariery nieuczenia się.
Źródło: Flickr.com |
Pierwszy raz w życiu uczyłem się do trzeciej w nocy, a potem budziłem o ósmej. Dwa dni pod rząd. Ja wiem że są i tacy, co nawet spać nie idą, by wszystko wykuć. Na całe szczęście - ja aż tak zdesperowany nie byłem. Wiedziałem jednak, iż bez pewnego poświęcenia czeka mnie sesja poprawkowa. A wizji tego zdzierżyć nie mogłem.
Normalnie bym nie dożył takiej godziny. To nie impreza, na której ciągle jest coś do roboty, dlatego zmęczenie czujesz dopiero nad ranem, gdy przy pierwszym brzasku słońca wracasz do swojego mieszkania. Nie - tu miałem jedynie notatki, tajemnicze księgi i konieczność wkucia tego na pamięć. Bez jakichś magicznych ziół bym sobie nie poradził.
Po kawie zasypiam, energetyki działają na mnie przez dwadzieścia minut, a potem doprowadzają do potrojenia zmęczenia. Zdecydowanie wolałbym, żeby oba te napoje nie miały tych całych pobudzających właściwości, bo wtedy mógłbym je chociaż spokojnie pić dla smaku. A tak powodują one u mnie jedyne znużenie i chęć jak najszybszego wylądowania w łóżku. To nie jest dobra rzecz, gdy planujesz naukę w środku nocy.
Wybrałem inną metodę - yerba mate. Ostatnio przez pewien czas leżała ona u mnie nieruszana, bo raz wypiłem "przez przypadek" tak ze dwa litry tego cholerstwa i "miotało mną jak szatan". Autentycznie nie mogłem usiedzieć w miejscu i energia rozszarpywała mnie od środka. To jednak mogła być jedyna rzecz, która pozwoliłaby mi na nie zaśnięcie przytulonym do tysiąc stronicowego podręcznika.
Źródło: Flickr.com |
I zadziałało. Jeden czajnik yerby spowodował, że do trzeciej w nocy wpatrywałem się skupiony w kolejne literki tekstu i niejednokrotnie wykrzykiwałem/wyśpiewywałem je na głos. Nie wyobrażałem sobie, żeby iść spać. Czułem się pełny sił, jakbym właśnie wziął prysznic po porządnym wyspaniu się. Pół godziny po ostatnim łyku wszystko ze mnie zeszło i iść spać musiałem. Ale w mózgu miałem już wówczas całą potrzebną wiedzę.
Jeśli więc jesteście na tyle zdesperowani, by uczyć się po nocach, zdecydowanie powinniście zainteresować się yerbą. Po moich opisach może to zabrzmieć podejrzanie, ale zapewniam Was, że to nie jest żadna creepy substancja, która Was otumani. To zwyczajne, suszone liście, które zawierają odpowiednią ilość kofeiny, by postawić człowieka na nogi, a jednocześnie nie usypiają tak szybko jak kawa.
Sedno tkwi w regularnym piciu naparu. To nie jest espresso, które łykniesz sobie na raz i wracasz do pracy. Yerbę należy mieć cały czas przy sobie, by dawała ona pożądane efekty. To jak woda, którą należy pić ciągle podczas upalnych dni. Ciągle więc zalewasz liście od nowa i znów kosztujesz przez kilka minut tego dziwacznego naparu.
Co jest potrzebne do picia yerby, poza samymi liśćmi, które z kolei dostaniesz w praktycznie każdej herbaciarni w większym mieście? Po pierwsze - bombilla (cena - koło 20 złotych). To taka dziwna rurka, która na jednym końcu ma normalny ustnik, na drugim natomiast coś w rodzaju sitka. To ostatnie powoduje, że pijemy sam napar i nie musimy się martwić, że nagle przez przełyk przeleci nam liść.
Źródło: Flickr.com |
Druga sprawa to naczynie. Zasadniczo, możemy równie dobrze pić yerbę z normalnego kubka. Prawdziwy fun zaczyna się jednak wtedy, gdy mamy naczynie z tykwy (cena - około 50 złotych). Smak jest wówczas inny, moim zdaniem - sporo lepszy. Naczynie takie należy jednak przed pierwszym użyciem w odpowiedni sposób przygotować. Jest mnóstwo poradników na ten temat, ja korzystałem bodajże z TEGO. Cała procedura sprowadza się zasadniczo do wypełnienia naczynia w 3/4 yerbą, zalania całości wodą, a następnie odstawienia tego na mniej więcej dobę (przy najpopularniejszym rodzaju tykwy). Potem miąższ wyrzucamy i jego pozostałe resztki wyskrobujemy z wnętrza naczynia.
Wiem, brzmi skomplikowanie i sam na początku obawiałem się, że coś mi nie wyjdzie. Gdy jednak cały proces będzie już zakończony, możemy bez problemu raczyć się napojem bogów. Ach, zapytać możecie jeszcze: "po co w ogóle dokonywać tych dziwacznych przygotowań naczynia?". Odpowiedź jest bardzo konkretna: "żeby nie wylądować na królewskim tronie z biegunką". Miąższ tykwy ma po prostu dość mocne właściwości przeczyszczające, a opisana wyżej procedura pomaga w ich usunięciu.
Co jeszcze musicie wiedzieć? Przede wszystkim - na początek zakupcie sobie jakąś lajtową yerbę z różnymi smakowymi bajerami. Do picia tego napoju trzeba się przygotować, a uwielbiane przez koneserów liście bez dodatków często smakują jak... rozpuszczona ziemia. Za to miksy yerby z różnorodnymi owocami potrafią już naprawdę człowiekowi zasmakować i przygotować jego podniebienie na ostrzejsze warianty naparu.
Last but not least - ostateczne przygotowanie napoju. Mój sposób wygląda następująco: najpierw nalewamy tyle wody do czajnika, ile tylko się da. Po zagotowaniu czekamy około 20-30 minut, by całość trochę się ostudziła (zbyt gorąca woda negatywnie wpływa nie tylko na samą yerbę, ale i potrafi zniszczyć naczynie z tykwy). Wrzucamy liście do środka (nie trzeba przesadnie dużo, serio), przechylamy naczynie tak, by znalazły się one tylko po jednej stronie tykwy, wkładamy w pustą przestrzeń bombillę, a następnie lejemy wodę po wolnym od yerby boku. Po wypiciu tego, co mamy, zalewamy całość normalnie, jak zwyczajną herbatę.
Uff, i to by było chyba na tyle. Jeśli macie jeszcze jakieś pytania - postaram się na nie odpowiedzieć tak szybko, jak się da. Smacznego i miłej nauki!
A w ramach przygotowań do sesji, warto sprawdzić także wpis
Źródło: Flickr.com |
Pozdrawiam znad fizyki. Yerby też, logiczne ;)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam z centrum blogowania! Bez yerby tym razem, niestety :(
UsuńTak mnie naszło na to pytanie, praktykowałeś kiedyś jakieś praktyki związane ze snem? ld, oobe? ;-)
OdpowiedzUsuńPozderki.
Swego czasu siedziałem w temacie, ale nie praktykowałem.
Usuń