Jupiter: Intronizacja


"Jupiter: Intronizacja" to chyba jedna z nielicznych produkcji filmowych, której tytuł w wersji polskiej brzmi bardziej skomplikowanie od oryginału, czyli "Jupiter Ascending". Gdy słowo "ascending" (w różnych formach) można jeszcze gdzieś tam spotkać w anglojęzycznych tekstach, tak - przyznam szczerze - z "intronizacją" nie spotkałem się nigdy wcześniej. Jakkolwiek samo znaczenie tego wyrazu jest niesamowicie oczywiste, tak samo jego istnienie w jakiś sposób mnie zaskoczyło.

I tym właśnie dla mnie "Jupiter: Intronizacja" przez długi czas było - filmem o dziwacznym tytule. Potem dowiedziałem się, że za produkcją tą stoi słynne rodzeństwo Wachowskich, co zaintrygowało mnie jeszcze bardziej. Kiedyś bracia, dziś brat i siostra (z powodu zmiany płci przez połowę duetu) to twórcy, których kojarzy chyba zdecydowana większość osób z mojego pokolenia. No bo któż nie widział tak kultowego filmu jak "Matrix"?

Przygody Neo chyba jednak na zawsze pozostaną opus magnum rodzeństwa Wachowskich. I to ze zdecydowanym nastawieniem na część pierwszą. Pierwszemu "Matriksowi" udało się zdobyć naprawdę niezłe oceny - pozostałe dwie części zostały już jednak uznane kolejno za średniaka i totalną kupę. Dalej nie było lepiej. Wachowscy przygotowali scenariusz dla średniej (według krytyków, mi się podobała) adaptacji komiksu "V jak Vendetta", potem stworzyli koszmarek pod tytułem "Speed Racer", a w 2012 zostali ponownie zmiażdżeni przez recenzentów przy okazji ekranizacji epopei Davida Mitchella, czyli "Atlasu chmur". 

Nic nie zapowiadało tego, że "Jupiter: Intronizacja" wyciągnie "The Wachowskis" z dziury, którą wykopali sobie wspólnie z recenzentami. Gdy piszę te słowa, najnowszy film rodziców Neo ma na Metacritic średnią ocen 40/100. To istna tragedia. Zdecydowana większość recenzji mówiła: "odpuść sobie ten film". Ja jednak postanowiłem na przekór wszystkim pójść do kina. Zasiąść w fotelu, wynudzić się na śmierć i zgnoić ten tytuł tak jak wszyscy inni. 

Plan nie wypalił - ten film bowiem nie jest wcale aż tak okropny. Przynajmniej dla mnie. Choć ponarzekać nań mimo wszystko muszę..


Jeśli sobie chwilę pogooglujecie, to w odmętach sieci znajdziecie alternatywne plakaty promujące "Jupiter: Intronizację". Niektóre z nich są naprawdę świetne i miło by było zobaczyć je rozwieszone na mieście. Oficjalny plakat jest jednak dla tego filmu idealny. Wycieka z niego tak niesamowita ilość patetycznego kiczu, że ona wręcz od tego tytułu odpycha - zarazem jednak świetnie pokazując jego charakter.

Caine Wise (w tej roli ulubieniec niewiast - Channing Tatum), kosmiczny łowca, przybywa na Ziemię, by odnaleźć dla swojego zleceniodawcy, dziedzica ważnego rogu, pewną tajemniczą kobietę. Okazuje się nią być Jupiter Jones (tu z kolei coś dla panów - Mila Kunis), która spędza dni na sprzątaniu mieszkań bogatych Amerykanów. Co więcej - szef Caine'a nie jest jedynym Bardzo Ważnym Kolesiem z Kosmosu, który ma swoje plany co do niepozornej Ziemianki. 

Czas wprowadzić Was w odpowiedni klimat, czytaj - wytłumaczyć, o co w ogóle w tym filmie chodzi. Mamy Ziemię XXI wieku. Jeździmy sobie samochodami, czasem do kogoś postrzelamy, ale zwykle po prostu oglądamy TV z nachosami pod ręką. W kosmosie - którego ludzie nie znają - są natomiast statki kosmiczne, podróże czasoprzestrzenne i tego typu stuff. A tuż obok tych rzeczy znajdują się budowle rodem z filmów fantasy, w których żyje arystokracja ubrana w piękne suknie i mająca do ochrony rycerzy odzianych z zbroje. 

Czasem zdarzy się, że dorzuci tu ktoś jakiś klimat przywołujący na myśl cybernetyczne miasto rewolucji przemysłowej. Albo połączenie Gwiazdy Śmierci z Cytadelą z "Mass Effect". Albo jeszcze jakieś inne cholerstwo. Serio - w tym filmie jest totalnie WSZYSTKO.

Channing Tatum śmiga na latających wrotkach. Za sterami jednego ze statków zasiada człowieko-słoń z trąbą. Pewnego Bardzo Ważnego Kolesia pilnują jaszczuroludzie. Inny ma pod opieką typowych kosmitów rodem z Roswell. Jest też coś na wzór robotów-gejów i Sean Bean bardzo przypominający Maxa Martiniego w "Pacific Rim". No i rzecz od lat konieczna w filmach science-fiction - domek na totalnym odludziu, otoczony przez hektary pola. Nikogo chyba nie zaskoczę, gdy dodam, że ultraważnym elementem całości jest miłość. Hej - czy mówiłem już, że w tym filmie jest dosłownie WSZYSTKO?


Jeśli jeszcze nie zaczęliście wymiotować - ten film jest dla Was. "Jupiter" zdaje się być swoistym hołdem Wachowskich dla space oper czy filmów sci-fi w ogóle. Stworzyli świat, w którym umieścili elementy z chyba każdego możliwego tworu o kosmitach i odległych planetach. Serio - cokolwiek byście nie pomyśleli, to prawdopodobnie zaraz w jakiejś formie pojawi się na ekranie. 

Czy to dobrze? Nie do końca. Kraina Wachowskich ma potencjał do napisania o niej pierdyliarda książek i nagrania kilku różnych seriali. A tymczasem ta piękna kraina, w której miesza się całe spektrum światów, została sprowadzona do kiczowatej opowiastki o miłości. I choć w tym wymieszaniu różnych światów kicz mnie w jakiś sposób urzekł, tak kosmiczne namiętności od Wachowskich nie mają w sobie choćby grama uroku.

Na dodatek "Jupiter" ma całkiem sporo wydłużonych scen, które w pewnym momencie zwyczajnie nużą. To w ogóle dziwna sprawa, bo chciałoby się, by tego typu space opera trwała nawet i trzy godziny, ale Wachowscy skutecznie uświadamiają nas, że w przypadku ich twórczości nawet i 125 minut może być czasem zbyt długim. Wkurzają też niektóre z tych nawiązań do wszelkich innych filmów sci-fi. Choćby wspomniany domek w samym środku pola. Ile to już filmów widzieliśmy z tego typu motywem? "Looper", "Na skraju jutra", któreś "Transformersy", "Interstellar" - i dużo, dużo więcej. A to nie jedyny motyw, który zamiast przywoływać nostalgiczny uśmiech, jedynie dodatkowo denerwuje.


I choć mnóstwo tu dobroci, mogącej spodobać się każdemu, jak efekty wizualne czy soundtrack, te najważniejsze minusy naprawdę sporo umniejszają "Jupiterowi". Czy warto więc nowy film Wachowskich obejrzeć? To zależy od naszego spojrzenia na to całe wymieszanie światów i koncepcji, niejednokrotnie spotęgowane przez celowy (jak mi się wydaje) kicz. Ten cały patos, aktorzy stojący na baczność, karykaturalnie (choć fantastycznie!) zagrana postać głównego czarnego charakteru, w którego postać wcielił się Eddie Redmayne, czyli niedawny Stephen Hawking z "Teorii wszystkiego". Cała ta gama kiczowatości przez niektórych może być uznana za uroczą, przez innych natomiast za kompletnie niestrawną. Ja na szczęście zaliczam się do tej pierwszej grupy.

"Juptier: Intronizacja" to niewątpliwie zmarnowany potencjał. Ale - moim zdaniem - na pewno nie aż tak, jak próbuje to wykazać wielu recenzentów. Choć ja ich za to nie winię - twór Wachowskich jest niesamowicie specyficzny i spodoba się na pewno tylko konkretnej grupie ludzi. Nikt go nie uzna za wybitny czy nawet za bardzo dobry. Ale ja mogę z czystym sumieniem powiedzieć: "Jupiter" jest nie najgorszy. Ma w sobie masę dziwactw, które mnie do siebie przyciągają. 

Jeśli jesteś na to przygotowany - możesz obejrzeć. Jeśli nie - trzymaj się od tego filmu z daleka. Zdecydowanie nie jest to twór tak uniwersalny jak "Matrix".

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

0 komentarze: