Jest taka zasada, że co roku przynajmniej jeden film nominowany do głównego Oscara musi w Polsce pojawić się ze sporawym opóźnieniem. Czyli - dajmy na to - w kwietniu. W ubiegłym roku taka sytuacja miała miejsce w przypadku filmu "Nebraska", tym razem zaś spóźnienie zaliczyła u nas "Selma".
Jak się jednak okazuje, dystrybutor postanowił to w jakimś stopniu nadrobić. "Selma" nie tylko jest do obejrzenia w praktycznie każdym kinie, ale - dla przykładu - cały Kraków oblepiony jest bilbordami i plakatami promującymi tenże film. Pytanie jednak brzmi: czy do Polaków aby na pewno może trafić twór tak mocno związany z amerykańskimi przeżyciami i historią?
"Selma" jest bowiem kolejną filmową opowieścią o walce Afroamerykanów z nieprawością i segregacją w Stanach Zjednoczonych. By ująć ją w odpowiedni sposób, tym razem wrzuceni zostajemy do świata Martina Luthera Kinga. Chciałoby się rzec: "wreszcie", bo brakowało trochę w kinematografii czegoś naprawdę porządnego na temat tak wybitnej i ważnej postaci. Bo i owszem - "Selma" jest tworem porządnym. Nie udało się jej jednak przemknąć bez kilku standardowych dla tego typu filmów wad.
Bo to zresztą nie jest w ogóle opowieść o samym Kingu. Oczywiście, on jest tu głównym bohaterem, przewodnikiem po historii, jaka została tu opowiedziana. Ale tak naprawdę równie istotna (jeśli nawet nie bardziej) jest właśnie sama ta historia, te wszystkie zdarzenia, ból i cierpienie czarnych Amerykanów, ich nieustępliwa walka o lepsze jutro.
To jest rzecz piękna i niejednokrotnie podczas filmu wzruszająca. Twórcy "Selmy" złapali w garść patos i powstrzymali go przed jego ewolucją w typowy, amerykański kicz. Wykorzystali go natomiast tak, by widzów poruszał jak mało która historia. Co jednak najlepsze - tu często szlochania na sali nie usłyszycie podczas smutnych, tragicznych momentów, ale właśnie podczas radości, zwycięstw i samej walki ludzi o należące się im prawa.
Aktorstwo tylko podkreśla dobre momenty w tym filmie. David Oyelowo w roli samego Kinga wypadł naprawdę świetnie i czasem ma się wrażenie, jakby rzeczywiście płynął w nim jakiś duch pierwowzoru. Obok siebie Oyelowo ma natomiast również bardzo dobre towarzystwo: jest Oprah, jest Cuba Gooding Junior, Wendell Pierce czy Common. Ten ostatni otrzymał zresztą (wraz z Johnem Legendem) Oscara za piosenkę "Glory". Podczas samego filmu byłem jednak wykorzystaniem tego kawałka mocno zawiedziony - puszczony został on dopiero na napisach końcowych, co uważam za rzecz niesamowicie kiepską. Soundtrack w "Selmie" jednak w całości trzyma poziom, więc można czasem nawet podczas seansu potupać nogą.
A co ze wspomnianymi na początku wadami? Choć "Selma" próbuje się wyłamywać z tej armii bardzo podobnych sobie filmów o Afro Amerykanach (np. paroma ciekawymi ujęciami), nie zawsze jej to dobrze wychodzi. Jest więc parę typowych zagrywek, czasem pewne sceny przesadnie się dłużą i zaczynają nudzić. To co prawda zwykle dość szybko naprawia jakiś MOMENT, ale trudno jednak zapomnieć o tych paru ziewnięciach podczas seansu.
Ja może tej nominacji do Oscara bym "Selmie" nie dał, ale to na pewno nie jest zły film. Ogląda się go w skupieniu i chce się go zobaczyć aż do końca. Moim zdaniem - mamy do czynienia z tworem lepszym od ubiegłorocznych hitów Oscarowych o podobnej tematyce, czyli "Kamerdynera" i "12 Years a Slave". Jeśli akurat macie ochotę iść na coś do kina i macie już dość wyskakujących zewsząd "Szybkich i wściekłych", możecie się wybrać na "Selmę". Nie jest to może must-watch, ale powinien spodobać się nawet osobom, które na co dzień nie interesują się problematyką czarnej Ameryki.
0 komentarze: