Jako naczelny hipster polskiej blogosfery, zagłębiam się w coraz to bardziej niszowe i tajemnicze tematy, o których to filozofom spod monopolowego ewidentnie się nie śniło. Tym razem, za rekomendacją Dawida z goodkid.pl, zainteresowałem się nie nietypową książką czy filmem, ale... magazynem. Cóż takiego wyjątkowego kryje się pod nazwą "Magyazyn"?
Uważne oko niewątpliwie szybko wyłapie już w samym tytule pisma niby proste, acz w rzeczywistości naprawdę godne pochwały nawiązanie do jego tematyki. "Magyazyn" od "Magyar", czyli po polsku "węgierski". I oto wielka tajemnica rozwiązana - magazyn, który postanowiłem sprawdzić, to twór warszawskich studentów hungarystyki. Brzmi dość egzotycznie, prawda? Sprawdźmy jednak, czy w "Magyazynie" znajdują się treści, które mogłyby zainteresować zupełnych laików w tej tematyce.
"Nie oceniaj książki po okładce" - mawiają. Zdecydowanie nie w tym przypadku! Jeśli coś wyjątkowo mocno namówiło mnie do sięgnięcia po "Magyazyn", to na pewno mowa właśnie o jego okładce. Chciałoby się rzec - okładce "niezwyczajnie zwyczajnej". Całość to po prostu szarawe, choć urzekające zdjęcie Budapesztu z dyskretnie wrzuconym tytułem magazynu, prostym logiem i jedynką na końcu. Minimalistyczny zamysł psuje co prawda trochę numeracja i ISSN w lewym dolnym rogu, ale nie na tyle, by odpuścić sobie uznanie dla autora całości.
Co z designem w środku? Niestety już nie tak dobrze, acz na pewno znośnie. Zdjęcia i innego typu grafiki po prostu tu są, istnieją w magazynowej przestrzeni, jednak nie zwraca się na nie przesadnej uwagi. Trudno wymagać jakiegoś nadzwyczajnego składu od grupy studentów, więc uznajmy za najbardziej istotne to, iż design pisma w żaden sposób nie przeszkadza w czytaniu jego zawartości.
A ta jest przecież sednem całego projektu. Jakie jest więc tekstowe wnętrze "Magyazynu"? Przede wszystkim - ciekawe. W większości artykuły w piśmie to dawka sporej ilości zwyczajnych ciekawostek, ubranych w całkiem nieźle skonstruowane artykuły, które czytałem z prawdziwym zainteresowaniem. Choć w piśmie brakuje swojskiego otwarcia, paru słów wstępu od naczelnego, tak zamiast tego dostajemy od razu ciekawy felieton od szefa "Magyazynu", przywołujący historię budapeszteńskiego metra. To naprawdę ciekawa rzecz, z której wyciągnąłem wiele informacji do tej pory mi nieznanych.
Źródło: fanpage "Magyazynu" |
Podobnie zresztą wygląda sytuacja w przypadku większości pozostałych artykułów z pisma. Mamy tu między innymi przyjemny przegląd polskich blogów o tematyce węgierskiej, po którym aż chce się zajrzeć na te wszystkie strony, jest historia słynnego na cały świat fałszerza obrazów, niejakiego Pana de Hory'ego, jest intrygujący tekst o Fryderyku Járosym, węgierskim komiku i aktorze działającym w Polsce przed drugą wojną światową. Trafił się wreszcie także i dział kulturalny, z którego zdecydowanie najbardziej wartościową częścią są recenzje filmowe.
Mnóstwo wiedzy zawartych w zamieszczonych w "Magyazynie" artykułach niewątpliwie przyćmiewa kuśtykającą niekiedy jakość tekstów w sensie formalnym. Szczególnie rzuca się tu w oczy tekst "Rok pamięci Imre Madácha", będący w zasadzie połączeniem sztywnej relacji i notki rodem z encyklopedii. Do poprawy jest również kącik muzyczny, który może i dostarcza sporej ilości ciekawych rzeczy do przesłuchania, ale napisany jest w sposób bardzo kiepski, który trudno jest przełknąć.
"Magyazyn" jest jednak - ogólnie rzecz biorąc - projektem niezwykle ciekawym, którego poziom nie należy może do najwyższych, ale swoje zadanie jak najbardziej spełnia. Sześćdziesiąt stron w formacie A5 dostarczy ciekawej rozrywki na niedzielne popołudnie, w sam raz do kawy i ciasta. Na pewno sporym atutem "Magyazynu" jest jego cena - w Warszawie możecie się po całość pofatygować osobiście, płacąc raptem trzy złote, a wysyłka gdziekolwiek indziej do polski kosztować nas będzie jedynie dodatkową trójkę peelenów.
Po "Magyazyn" sięgnąć więc zdecydowanie warto, wspierając przy okazji ciekawą, godną pochwały inicjatywę studencką. Pismo warszawskich hungarystów to przede wszystkim spora dawka nietypowych informacji, które są znane raczej małej części polskiego społeczeństwa (co z kolei ładnie podsumowuje tekst "Hasło: Węgry"). Mi pozostaje więc jedynie pogratulować twórcom pisma i pozazdrościć im trochę, że amerykaniści takiego pomysłu jeszcze nie podłapali.
Mnóstwo wiedzy zawartych w zamieszczonych w "Magyazynie" artykułach niewątpliwie przyćmiewa kuśtykającą niekiedy jakość tekstów w sensie formalnym. Szczególnie rzuca się tu w oczy tekst "Rok pamięci Imre Madácha", będący w zasadzie połączeniem sztywnej relacji i notki rodem z encyklopedii. Do poprawy jest również kącik muzyczny, który może i dostarcza sporej ilości ciekawych rzeczy do przesłuchania, ale napisany jest w sposób bardzo kiepski, który trudno jest przełknąć.
"Magyazyn" jest jednak - ogólnie rzecz biorąc - projektem niezwykle ciekawym, którego poziom nie należy może do najwyższych, ale swoje zadanie jak najbardziej spełnia. Sześćdziesiąt stron w formacie A5 dostarczy ciekawej rozrywki na niedzielne popołudnie, w sam raz do kawy i ciasta. Na pewno sporym atutem "Magyazynu" jest jego cena - w Warszawie możecie się po całość pofatygować osobiście, płacąc raptem trzy złote, a wysyłka gdziekolwiek indziej do polski kosztować nas będzie jedynie dodatkową trójkę peelenów.
Po "Magyazyn" sięgnąć więc zdecydowanie warto, wspierając przy okazji ciekawą, godną pochwały inicjatywę studencką. Pismo warszawskich hungarystów to przede wszystkim spora dawka nietypowych informacji, które są znane raczej małej części polskiego społeczeństwa (co z kolei ładnie podsumowuje tekst "Hasło: Węgry"). Mi pozostaje więc jedynie pogratulować twórcom pisma i pozazdrościć im trochę, że amerykaniści takiego pomysłu jeszcze nie podłapali.
0 komentarze: