Mógłbym zacząć recenzję filmu o wampirach od narzekania, jak to wizerunek tych stworów zniszczył "Zmierzch". Ale hej - to jest zdecydowanie zbyt mainstreamowe i od jakiegoś czasu naprawdę nudne. Tym bardziej, że krwiopijcze kino podniosło się już z kolan, wracając powoli na wielki ekran niekoniecznie ze słodziutkimi, błyszczącymi Edwardami Cullenami, a tymi starymi, groźnymi potworami. I świetnym przykładem tego jest "Co robimy w ukryciu".
Chociaż nie... nie do końca.
Chociaż nie... nie do końca.
Czwórka wampirów od jakiegoś czasu dzieli dom na Nowej Zelandii. Jak sami określają się nawzajem: Viago to XVIII-wieczny dandys, Vladyslav jest trochę zboczony, a Deacon to swoisty "młody, gniewny". Tylko taki żyjący już kilka razy dłużej od normalnego człowieka. Ach, no i jest jeszcze Petyr - staruszek, który do typowego homo sapiens nie jest już zbytnio podobny, a bliżej mu do Drakuli z opowieści dla niegrzecznych dzieci.
Perypetie naszych słodkich, acz nie zawsze zgodnych wampirów są śmieszne same w sobie i potrafią naprawdę rozbawić. Tym bardziej, że w niesamowicie karykaturalny sposób przedstawiono tu połączenie klasycznej "wiedzy" o wampirach (czyli np. tego, że boją się oni krucyfiksów lub nie mogą wychodzić na światło słoneczne) ze światem nowoczesnym. Ale sporo humoru dodaje tu jeszcze sposób, w jaki przedstawiono historię wschodnioeuropejskich Nowozelandczyków. Całość to bowiem tzw. mockumentary, czyli rzekomy film dokumentalny. Co dostarcza nam przedstawienie filmu w takiej formie?
Choćby wywiadów z samymi wampirami i oczywiście ciągłego podkreślania, że są oni nagrywani. Krąży więc czasem wśród bohaterów trema, innym razem próba sztucznego wyluzowania się i okazywania swej fajności. To natomiast przynosi ze sobą ogromną dawkę przerysowania, przy której często nie potrzeba w ogóle gagów, bo śmieszy ona sama w sobie. Nie muszę więc chyba tłumaczyć, co wynika, gdy połączymy tę karykaturalność z zamierzonymi żartami.
Jak się okazuje - jednak muszę. Bo mimo wszystko, "Co robimy w ukryciu" nie jest raczej filmem, przy którym nie wytrzymacie ze śmiechu. Zapewniam Was - uśmiech nie zejdzie Wam z twarzy przez cały seans, a do tego parę razy parskniecie śmiechem. Ale nie oczekujcie mimo wszystko efektu "ŁO RANY, AHAHAHAHA, ALE URWAŁ, ALE TO BYŁO DOBRE!". Chociaż poziom "hihi, śmieszne!" też jest całkiem niezły, no nie?
"Co robimy to w ukryciu" to niewątpliwie twór, który powinniście dopisać sobie do listy "filmy, które muszę wreszcie obejrzeć, gdy będę mieć zły dzień". Ale nie musicie iść na niego do kina. Możecie spokojnie pouśmiechać się przez półtorej godziny do ekranu telewizora czy komputera, a radość będzie równie duża.
0 komentarze: