Od całkiem sporego czasu żaden album nie zrobił tak wielkiego szumu jak "If You're Reading This Too Late" Drake'a. Pojawił się zupełnie nagle, bez jakichkolwiek zapowiedzi. Plotki o ewentualnym mixtapie przed premierę "Views From the 6" co prawda można było odnaleźć w odmętach sieci, ale wszyscy spodziewali się raczej odpowiedniego napalania na ten projekt.
Drake zaskoczył natomiast jeszcze bardziej od Beyonce, która pod koniec roku 2013 również wydała swój album bez szumnych zapowiedzi. "If You're Reading This Too Late" stało się ogromnym wydarzeniem w branży muzycznej, pobiło różnorodne rekordy odtworzeń na Spotify i sprzedało się w niesamowitych ilościach. I ciągle tak naprawdę nikt do końca nie wie - czy to tylko mixtape, czy może już album?
Osobiście umiejscowiłbym nowe wydawnictwo Drake'a gdzieś pomiędzy tymi dwoma określeniami. "If You're..." prezentuje bowiem naprawdę wysoki poziom i to wcale nie w konkurencji z innymi mixtape'ami, ale również wieloma pełnoprawnymi albumami. Widać jednak jednocześnie, że już samej koncepcji albumu zdecydowanie bliżej jest do mixtape'u właśnie.
Całość wydaje mi się bowiem mimo wszystko zwyczajnie zlepkiem dość przypadkowych kawałków. Warto dodać - kawałków nierównych. Część z nich jak najbardziej nadawałaby się bowiem na główne danie w pełnoprawnym albumie Drake'a, część natomiast brzmi jak odrzuty nagrane na szybko i dorzucone jako bonus w wersji deluxe. Spora grupa tych kawałków zlewa się na dodatek w jedno, pomysł na nie wydaje się być bardzo podobny i mało czym tracki te się od siebie różnią.
Tak jak jednak wspomniałem - można tu odnaleźć prawdziwe perełki w dorobku Drake'a. "If You're..." ma naprawdę świetne otwarcie w postaci kawałka "Legend", który zapowiada niesamowicie mocny materiał. Potem część tracków trochę już zawodzi, co powoduje, że druga połowa albumu jako całość jest zdecydowanie lepsza. To tu bowiem znajdują się takie kawałki jak "Preach" z udziałem podopiecznego Drake'a, czyli PARTYNEXTDOOR, "Company" z niesamowitym (jak zwykle) Travi$em Scottem, no i ostatecznie - moim zdaniem - najlepszy track na płycie, czyli "Jungle".
Oczywiście, wielu może z moim podważaniem świetności tego albumu się nie zgodzić. Może to wynikać choćby z tego, czego dany słuchacz oczekuje od Drake'a. Dla mnie od początku ten facet był kolesiem od smutnych piosenek o miłości, który idealnie balansował pomiędzy rapem a r'n'b. "If You're..." jest natomiast niewątpliwie jego najbardziej rapowanym materiałem, w którym Kanadyjczyk mocno idzie w stronę zapoczątkowaną przez takie tracki jak "Worst Behaviour", "0 to 100" czy wreszcie "6 God", które zresztą pojawia się na tym mixtapie. I jakkolwiek wszystkie te kawałki uznaję za cholernie wpadające w ucho, tak reszta tego typu materiału na "If You're..." jest jednak gorsza jakościowo i brzmiąca raczej jak coś w rodzaju prób Drake'a w tym nowym, bardziej rapowanym i agresywniejszym stylu.
Ale luty nie stoi jedynie pod znakiem zaskakującego wydawnictwa Aubreya Grahama. Fani mainstreamowego rapu z Ameryki dostali bowiem w tym czasie jeszcze jeden, bardzo łakomy kąsek - najnowszy krążek Big Seana. Raper ten może i nie jest czołowym (pod względem swych umiejętności) zawodnikiem globalnej sceny, ale sporo na jego korzyść działają współtwórcy jego sukcesu, w tym sam Kanye West, który przygarnął młodszego artystę do swojej ekipy. Czy Seanowi Andersowi udało się wreszcie wyrwać z tej trochę deprecjonującej go pozycji za pomocą swojego nowego albumu?
Powiem od razu - moim zdaniem, nie do końca. Pierwszym singlem promującym krążek "Dark Sky Paradise" było "I Don't Fuck With You", które stało się prawdziwym hitem, nie tylko w kręgu fanów rapu. Ten jakże ambitny track stał się szybko motywem wykorzystywanym w setkach internetowych memów i Vinesów, a w Stanach każdy nastolatek wykrzykiwał chociaż raz w ciągu ostatnich miesięcy "You little stupid ass bitch, I ain't fuckin with you!".
I choć ja ten track traktowałem trochę w kategoriach bekowych bangerów, tak trudno zaprzeczyć, że w jakiś sposób zachęcał on do czekania na wydawnictwo Big Seana. Prawdziwego smaczku oczekiwaniom na album dodał jednak dopiero specjalny, klimatyczny teaser, który zapowiadał przede wszystkim to, iż na "Dark Sky Paradise" pojawią się naprawdę dobre beaty. Po obejrzeniu całości kilka razy, byłem na płytę tę napalony bardziej niż na jakikolwiek inny dotychczasowy twór Big Seana.
Mimo tego, "Dark Sky Paradise" ma również kilka solowych pokazów gospodarza, które powinny na dłużej zagościć w moich słuchawkach. Po przesłuchaniu tego albumu dziwi mnie przede wszystkim to, że Sean podchodzi ze sporą niepewnością do podśpiewywania i spokojniejszych kawałków. Jako raper nie wyróżnia się on bowiem przesadnie na mocniejszych trackach, nawijając trochę monotonnie i z identyczną manierą. A szkoda, bo choćby takie "I Know" (ponownie z Jhene Aiko) naprawdę wpada w ucho i klimatem różni się zdecydowanie od tak wyhype'owanego "I Don't Fuck With You".
Co jeszcze mnie dziwi, to wrzucenie pewnych trzech kawałków wyłącznie do wersji deluxe płyty. Okej, może takie "Platinum and Wood" niczym nadzwyczajnym nie jest, ale już "Deserve It" naprawdę mogłoby trafić na główną tracklistę zamiast któregoś z gorszych kawałków. Nie wspominając już o luzackim "Resaerch" z gościnnym udziałem Ariany Grande, który mi osobiście przypomina ostatnie dokonania Childisha Gambino.
"Dark Sky Paradise" jest więc w zasadzie solidnym albumem, może nawet i najlepszym z dotychczasowej twórczości Big Seana, ale krążek ten ciągle mówi nam wprost, że jego gospodarz nigdy wielkim artystą nie będzie. Za dużo tu rzemieślnictwa, za dużo w karierze Andersona podpierania się pracą innych. Zapamiętam parę tracków z tego albumu, ale sporą część z nich niekoniecznie dlatego, że to właśnie Sean jest ich autorem.
0 komentarze: