Myślę sobie czasem, że mój blog jakiś taki mało lajfstajlowy jest. Tu coś napiszę o kulturze wyższej i niższej, tu porozkminiam trochę życie, ale takiego typowego lajfstajlu czasem jakoś mi tu brakuje. Udaje mi się czasem jednak wpaść na pomysł postu, którę tę lukę wypełnia i wtedy moje wątpliwości na jakiś czas umykają w niebyt.
Tym razem jednak wzniosłem się na jakieś totalne wyżyny lajfstajlu. Na początku pomysł na ten post wydał mi się wyłącznie absurdalnie irracjonalny. Potem jednak stwierdziłem, że jest w tym coś fajnego - choć ciągle strasznie zabawnego. Dziś otwieram przed Wami najbardziej skryty element swojego życia. Z impetem otwieramy wspólnie moją... lodówkę.
Tam natomiast kryje się jeden produkt, któremu od jakiegoś czasu pragnę zrobić oddzielną kapliczkę, gdzie mógłbym się modlić do jego twórców. Owszem, dziś na blogu recenzuję żarcie, w jakim może się tarzać dowolny Kowalski. Brzmi absurdalnie, ale serio - ja się tą jedną konkretną rzeczą tak totalnie zachwycam, że opowiadam o niej losowo spotkanym ludziom. Przed Wami cudo porównywalnie niesamowite do popcornu z mikrofalówki - owocowe Almette.
Gdy pierwszy raz usłyszałem o czymś takim, wyglądałem mniej więcej tak:
Trzymałem się od tego z daleka, w marketach podskakiwałem do działu z serkami uzbrojony w tarczę i mieć świetlny. Bałem się owocowego Almette bardziej niż niektórzy ludzie klauna z "To". Po nocach śniło mi się, że próbuję ten dziwaczny wymysł zjeść i smakuje to jak miks najmniej smacznych rzeczy na Ziemi. Potem jednak nastąpiło oświecenie.
Znajoma mi rzekła: "jadłam, dobre!". Wierzyć początkowo nie mogłem, ale przecież nie mogła chcieć mnie w tak błahej sprawie wprowadzić w maliny! Zacząłem więc przełamywać lęk i po setkach godzin treningu mentalnego, wreszcie udało mi się podejść do półki z jakże przerażającym mnie produktem i wrzucić go do swojego koszyka. Kolejne godziny spędziłem na medytowaniu przed lodówką, by wreszcie wziąć nóż w dłoń i rozsmarować serek na kanapce. Ugryzłem i doznałem nawrócenia.
Wyobraźcie sobie, że ktoś bierze zwyczajne serki owocowe i wytwarza je w bardziej stałej wersji, zdatnej do rozsmarowania na chlebie. Smak dzieciństwa w formie nieznanej nigdy wcześniej! Gdyby to cudo było kawałkiem rapowym, to wykonawcą byłoby kollabo "ALMETTE X DANONE", a sam track zwałby się "OWOCOWY SWAG".
Zdecydowanie rekomenduję Wam więc, Moi Drodzy, Almette Fruit, czy jak oni tam sobie to nazwali. Wszystkie trzy smaki są świetne, trudno wskazać najlepszy - zdajcie się więc na losowanie lub weźcie wszystkie naraz. Nadają się do chleba zwykłego, ciemnego, pieczywa słodkiego, jak i klasycznego.
Ten post nie jest żadną reklamą i bynajmniej nie podjąłem jakiejkolwiek formy współpracy z Almette. Ale gdyby zaproponowano mi zostać twarzą tego serka owocowego, zrobiłbym to z otwartymi rękoma. W końcu nie bez powodu napisałem właśnie trochę bekowy, acz jednocześnie dość poważny post na jakże przyziemny temat.
Almette Fruit - macie mojego lajka.
Źródło: fanpage Almette |
Ja ciągle jestem na etapie "spróbować czy nie?", ale dzięki Tobie przestałam się zastanawiać, lecę do sklepu ;)
OdpowiedzUsuńNo to smacznego! :D
UsuńTo smakuje jak kanapka z jogurtem - wybornie!
OdpowiedzUsuńDobre określenie!
UsuńPamiętam jak kilkanaście miesięcy temu na swoim blogu wstawiłem zdjęcie Almette Jagodowego (?) z dopiskiem: unikajcie tego ścierwa jak ognia, czy coś w tym guście :D
OdpowiedzUsuń#rozminięcie_gustów #utrata_czytelnika #narodzenie_hejtera
How dare you! :<
UsuńMi też nie smakuje, niestety...
OdpowiedzUsuń