Czy to płyta roku?

Rzadko z całymi płytami muzycznymi pałamy do siebie miłością od pierwszego wejrzenia. Zwykle wpadam w ekscytację pojedynczymi kawałkami lub wybieram sobie z krążków kilka najlepszych tracków, po czym resztę odrzucam. Płyty muzyczne są w ogromnej większości nierówne, posiadające tracki ewidentnie lepsze i ewidentnie gorsze. Znalezienie krążka brzmiącego na mniej więcej równym poziomie od początku do końca bywa czasem bardzo trudne.

Muzycy potrafią jednak czasem sprawić, że odbiorca się w ich krążku zakochuje od pierwszej nuty. Robią to za pomocą intro - kawałka wprowadzającego, przygotowującego do tego, co czeka nas w dalszej części odsłuchu. Nie rzucają nas od razu na głęboką wodę, wskazują, że ich krążek nie ma zamiaru być zlepkiem przypadkowych radiowych hitów, przeplatanych trackami, do których tworzenia artysta się zmuszał. Intro to ponętne spojrzenie pięknej kobiety, zachęcające do gry.

J. Cole przy premierze swojej nowej płyty zrobił niesamowity i - moim zdaniem - iście genialny ruch. Przed launchem "2014 Forest Hills Drive" wypuścił tylko jeden track, będący właśnie intro do reszty krążka. Fani rzucili się więc na to, od czego powinni rozpocząć swoją przygodę z płytą - nie przypadkowy singiel ze środka tracklisty, ale właśnie kawałek wprowadzający.

Dodać trzeba, że J. Cole przygotował go naprawdę świetnie, by nie rzec wręcz: idealnie. Jest spokojnie, "wznosząco", zachęcająco. Jest też oszczędnie lirycznie, bo Cole nie zarzuca nas od razu rapowymi zwrotkami, a raczej zawodzi pod nosem. "Do you wanna be happy?", najczęściej powtarzany tu zwrot, niesamowicie intryguje, zmusza wręcz, by sprawdzić resztę płyty. Sugeruje, że warto to zrobić. I ma rację.


Track numer dwa, "January 28th", wchodzi dokładnie tak, jak powinien. Jest idealną kontynuacją intra i pozwala wierzyć, że dalej otrzymamy równie dobrą ciągłość muzyki. Tak się też ostatecznie dzieje, bo całe "2014 Forest Hills Drive" jest po prostu niesamowicie spójnym albumem, poprowadzonym rozważnie i brzmiącym jak jedna całość, a nie zlepek kawałków z różnych światów.

Krążek ten ma to, co cechuje każdy tak udanie przygotowany album. Mianowicie, z każdym dniem w głowie zaczyna świtać w głowie inny kawałek jako ten ulubiony. Jednego dnia na repeat wrzucałem "G.O.M.D.", drugiego zachwycałem się "No Role Modelz", trzeciego "Apparently", czwartego wspomnianym już "Januarty 28th" - i tak dalej. Każdy odsłuch płyty odkrywa jego kolejne mocne strony, każdy dźwięk jeszcze bardziej utwierdza w uwielbieniu do niego. Ostatni track na trackliście ma aż czternaście minut i składa się w zdecydowanej większości z mówionego monologu Cole'a. Ja jednak przesłuchałem go już w całości i skupieniu dobre parę razy, a mimo tego, ciągle mi się on nie znudził.

Podoba mi się w tym albumie to, że J. Cole bawi się muzyką, jednocześnie w jakiś sposób pozostając przy klasycznym podejściu do niej. Jest kilka tracków, posiadających "zwykłe", samplowane instrumentale, a mimo tego pod wpływem głównego bohatera płyty nabierają one świeżości. Cole podśpiewuje, rapuje emocjonalnie i inaczej niż większość hip-hopowców. Przez to "2014 Forest Hills Drive" brzmi mocno wyjątkowo, choć mogłaby się wydawać na pierwszy rzut oka dość klasycznym tworem.

I nie chodzi tu tylko o artykulację kolejnych słów wyrzucanych przez Cole'a, ale też ich samą treść. Moim zdaniem, nie powinniśmy zaprzeczać, że teksty na "2014 Forest Hills Drive" trącą trochę populizmem. Warto jednak pamiętać, że "populizm" nie zawsze był tak negatywnym określeniem jak dziś. I to właśnie w tę jego klasyczną koncepcję J. Cole się tym razem wpasował, między innymi dlatego, że stoi na przeciw trendom obecnie w rapie panującym. Zamiast "all I want for my birthday is a big booty hoe", jest raczej wykpiwanie takiego podejścia, teksty dojrzałe, poważne, brzmiące... mądrze.

Spotkałem się już z opinią, że mimo wszystko "2014 Forest Hills Drive" jest po prostu nudnym ciągnięciem koncepcji znanej z poprzednich płyt J. Cole'a. Nie do końca się z tym zgadzam. Powiedziałbym raczej, że najnowszy krążek amerykańskiego rapera jest świetnym podsumowaniem dotychczasowej jego twórczości, dziełem wykorzystującym najlepsze elementy z dorobku muzycznego. Dlatego ten krążek zachwyca tych, którzy J. Cole'a słuchają już od jakiegoś czasu i znają jego poprzednie dokonania. Obawiam się jednak, iż następnym razem musi on już pójść w trochę inną stronę, by zachwyty nie zmieniły się w posądzanie o odcinanie kuponów.

Sfera muzyczna to chyba obecnie najbardziej obfity rynek kulturalny, dlatego trudno mi idzie określać coś mianem "płyty roku", gdy miałem okazję usłyszeć tak naprawdę bardzo mało krążków z ostatnich dwunastu miesięcy. Nie wiem też, czy subiektywnie powiem za parę miesięcy - "tak, J. Cole zrobił mój ulubiony krążek AD 2014". Patrząc jednak obiektywnie, "2014 Forest Hills Drive" jest najlepszą płytą, jaką usłyszałem w tym roku. Najbardziej spójną, najbardziej dopracowaną, najbardziej przemyślaną.

Tylko pamiętajcie - słuchajcie jej od pierwszego kawałka do ostatniego. Grzechem ciężkim jest odtworzenie tracku ze środka tej płyty, gdy nie zna się jej reszty. Bo - tak jak już pisałem - to nie jest zestaw przypadkowo porozrzucanych po trackliście singli. To bardzo spójna płyta, która brzmi, jakby była tworzona rzeczywiście po kolei - od pierwszego kawałka do ostatniego.

Jeśli chcesz być na bieżąco z resztą postów na blogu, polub jego facebookowy fanpage i dołącz do subskrypcji mailowej :)

8 komentarzy:

  1. Odpowiedzi
    1. Zgadzam się! Nie tylko jest zresztą ładna, ale też - w moim odczuciu - bardzo dobrze oddaje klimat płyty.

      Usuń
  2. A sprawdziłeś Mikołaju tegoroczną płytę Włodiego "Wszystko z dymem"? Także jest spójna, świetne bity, Włodi oczywiście też nie zawodzi.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przesłuchałem dla formalności kilka kawałków i jedynie utwierdziłem się w przekonaniu, że nie jestem zbytnio fanem takiej muzyki.

      Usuń
  3. Chodzi Ci o nawijanie o "jaraniu" itp.?
    PS.Niestety nie widzę tu możliwości odpowiedzi na Twój komentarz bez posiadania konta, więc przepraszam za pisanie kolejnego oddzielnego komentarza.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie, nie, tematyka mi jakoś nie przeszkadza. Dla mnie to po prostu brzmi strasznie jednolicie i to nie tylko w perspektywie krążka, ale i całej twórczości Włodiego w ogóle. Szanuję go za wkład w polski hip-hop, ale - według mnie - on po prostu na każdym kawałku brzmi tak samo. Rozumiem też, że taki klasyczny rap jest ciągle jeszcze potrzebny, bo są odbiorcy, którzy go wywyższają ponad inną muzykę. Ja jednak (nie)stety wśród nich nie jestem.

      Co do komentarzy natomiast - musisz kliknąć "Odpowiedz" pod pierwszym komentarzem zaczynającym dane "drzewko rozmowy", czyli w tym przypadku Twoją wypowiedź. Mam nadzieję, że w miarę zrozumiale to napisałem :D

      Usuń
    2. Rozumiem, wszystko przez ten truskul ;) Ogółem dzięki Twojemu blogowi poznałem Rasmentalism, za co Ci szczerze dziękuję :D Domyślam się, że ich nowy singiel masz już sprawdzony.

      Jak widać ogarnąłem te komentarze, dzięki!

      Usuń
    3. O "truskul" chodzi tu tylko częściowo. Klasyczny styl można odpowiednio odświeżać, bawić się nim, udoskonalać. Z młodzików świetnie pokazał to w tym roku choćby Świnia, którego płytę miałem okazję na blogu recenzować.

      No i bardzo mi miło, że dalej udaje mi się poszerzać grono fanów Rasmentalism! Uwielbiam ich już od pierwszej płyty, toteż fajnie czytać, iż komuś dzięki mnie również się ich muzyka spodobała :)

      Usuń