Największy tegoroczny hit filmowy w kategorii "romansidło dla nastolatków"? Nie chce mi się dokładnie przeszukiwać różnorodnych statystyk, ale z ilości zachwytów i poleceń w internecie, stwierdzam, iż tytułem tym jest niewątpliwie "Gwiazd naszych wina". W przeciwieństwie do kultowego pytania "co było pierwsze: jajko czy kura?", tutaj takich wątpliwości nie ma - pierwsza była książka, film natomiast jest jedynie jej ekranizacją.
I to właśnie z powieściowym oryginałem postanowiłem spróbować swych sił. Spytać możecie: "Majk, dlaczego?! Dlaczego sięgasz po romansidła dla nastolatków?!". Powód jest - jak mi się wydaje - błahy. Chodzi mianowicie po prostu o fakt, iż spotkałem się z naprawdę sporą ilością poleceń tej książki. I to nie tylko ze strony anonimowych internautów, ale także znajomych bliższych i dalszych - oczywiście w większości płci pięknej. Dałem się więc przekonać namowom i dyskretnie, uciekając przed wzrokiem śledzących mnie Czytelników, pragnących bym recenzował tylko twory "ambitne", zakupiłem "The Fault in Our Stars".
Zacznijmy "z grubej rury": książka zaczyna się kiepsko. To znaczy - jak totalnie typowe romansidło dla nastolatków. Albo i jeszcze gorzej. Już w pierwszym rozdziale chora na raka Hazel poznaje miłość swojego życia. Już w pierwszym rozdziale wpadają sobie w oko i kilkunastoletni Augustus zaprasza ją do domu na film. Już w pierwszym rozdziale dziewczyna na propozycję przystaje.
Do głowy automatycznie przyszedł mi kultowy mem:
Uprzedzam jednak Wasze pytania - drugi rozdział nie zaczyna się od sceny seksu. Ma się za to dość szybko wrażenie, że autor przyznał w duchu, iż za szybko rozkochał w sobie słodziutką parkę i choć pierwszych kilkunastu/kilkudziesięciu stron nie chciało mu się już zmieniać, tak postanowił zdecydowanie spowolnić fabularny wózek pędzący z niesamowitą prędkością. Seksu więc nie ma - zamiast tego są podchody umierającej dziewczynki i przystojnego kolesia bez nogi.
Okej, to może zabrzmiało zbyt ostro. Bo - co ciekawe - im dalej w las, tym książka staje się ciekawsza. To znaczy, wyjaśnijmy coś sobie od razu - ona nie osiąga poziom literatury, która jako pierwsza wpada Ci do głowy na hasło "dobra książka". Ale, kurczę, ta historia zaczyna naprawdę wciągać! Czytałem w mieszkaniu, czytałem w tramwaju, czytałem na wykładach - serio chciałem wiedzieć, co będzie dalej!
Książka wyłamuje się z kanonu typowego romansidła między innymi kilkoma fajnymi smaczkami, swoistymi wątkami pobocznymi. Jest kilka ciekawych nawiązań do popkultury, jest trochę wyśmiewania się z niej, jest jednak też krytyka z odpowiednią dozą dystansu. Nie będę tu spoilerował, dlatego jedynie krótko wspomnę o tym, iż książka ta potrafi przyjemnie zaskoczyć niekoniecznie nietypowością głównej linii fabularnej, ale raczej właśnie tymi swoistymi smaczkami, pojawiającymi się dość często.
Pewnie, z drugiej strony jest kilka zagrań fabularnych, które trochę tę przyjemną atmosferę psuły. Ale to zdecydowanie takie czepianie się kolesia, co to ząb na niejednej książce połamał i pragnąłby zagrań rodem z największych literackich mistrzów. Nastolatki pewnie będą się zachwycać nawet i tymi nielubianymi przeze mnie scenami, a ja im tego wyperswadować nie mogę.
Zresztą nie czuję w ogóle takiej potrzeby, bo kombinacja wspomnianej wciągającej fabuły, smaczków w niej występujących, a także - o czym jeszcze nie wspomniałem - humoru (który może nie doprowadza do śmiechu, ale na pewno wywołuje częsty uśmiech na twarzy) powoduje, iż trudno "The Fault in Our Stars" przesadnie krytykować. Nie jest to nic nadzwyczajnego, ale też trudno nazwać tę książkę kiepską, czy nawet i średniakiem. Dość nietypowa jak na romans, przyjemna w odbiorze, lekka, całkiem pozytywna. Na świąteczny odpoczynek jak znalazł.
Chociaż mimo wszystko - na tym raczej zakończę swoją przygodę z literaturą Pana Johna Greena. Filmowej ekranizacji "Gwiazd" też jakoś nie mam przesadnie ochoty oglądać.
Chociaż mimo wszystko - na tym raczej zakończę swoją przygodę z literaturą Pana Johna Greena. Filmowej ekranizacji "Gwiazd" też jakoś nie mam przesadnie ochoty oglądać.
Nie chcę Cię zbytnio dołować ale John Green nie napisał 'Poradniku pozytywnego myślenia'. ;)
OdpowiedzUsuńO kurczę, masz rację! "Gwiazd naszych wina" pomyliło mi się z "Niezbędnikiem obserwatorów gwiazd" Matthew Quicka, który to właśnie jest autorem "Poradnika". No trudno, poprawię post w wolnej chwili :)
UsuńJak dla mnie jest to coś w deseń "Szkoły uczuć", tylko, że ten film mnie ujął, ale było to 2 lata temu i miałam jeszcze naście, gdybym wtedy spotkała się z "Gwiazd naszych wina" pewno zareagowałabym podobnie jak moja młodsza siostra i szlochałabym przez 60% filmu, ale mając już styczność z podobnym tworem, oglądałam "Gwiazd.." bez jakiś większych emocji, a po poszłam po prostu spać. :)
OdpowiedzUsuńWięc ja podbijam, że jest to typowe romansidło dla nastolatek.
No ale.. one też coś oglądać muszą. ;)
Pozdrawiam, Ala.
"Szkoła uczuć" to był zdecydowanie hit dziewczyn mojego pokolenia, sam jednak nigdy nie odważyłem się tego filmu obejrzeć. Jest natomiast zdecydowanie kilka romansów, które mi oglądało się przyjemnie i do nich zalicza się np. naprawdę bardzo fajne "Remember Me". Ciągle planuję sobie obejrzeć ten film jeszcze raz, może w te święta się uda :)
UsuńRównież pozdrawiam!
POSŁUCHAJ MNIE LEPIEJ!!!JOHN GREEN to najlepszy pisarz ever, a ty przeczytałeś najgorsze gówno z jego książek!!!!!!!!!!!!!!Nie oceniaj go na podstawie tego jednego niewypału, przeczytaj SZUKAJĄC ALASKI, a potem spróbuj dalej żyć jak dotychczas.
OdpowiedzUsuńOkej. Tylko przestań krzyczeć.
Usuń