Jeszcze jakiś miesiąc temu nazwisko Xaviera Dolana migało mi gdzieś w najgłębszych zakamarkach pamięci, na zasadzie: "no, coś mi się kiedyś obiło o uszy". Żadnego z filmów tego młodego reżysera (ma raptem 25 lat!) do tej pory jednak nie widziałem. I pewnie przez jakiś czas to by się jeszcze nie zmieniło, gdyby o jego najnowszym tworze, zatytułowanym po prostu "Mama", nie powiedział mi mój przyjaciel. Gdy usłyszałem jego "musisz to obejrzeć!", wiedziałem, że cóż - muszę to obejrzeć.
Diane jest samotną matką, zajmującą się nastoletnim synem cierpiącym na ADHD. Steve praktycznie ciągle zachowuje się - delikatnie mówiąc - niestosownie, przez co on i jego rodzicielka co chwilę wpadają w tarapaty. Podejście chłopaka do świata powoli zaczyna się jednak zmieniać, dzięki sąsiadce, Kyli, również mającej problemy natury psychicznej. Zaprzyjaźnia się ona ze Stevem i jego matką, co wpływa pozytywnie na całą trójkę.
Pierwszym, o czym trzeba wspomnieć w związku z tym filmem, to fakt, iż jest on... kwadratowy. I nie mam tu na myśli teraz żadnych metafor, tylko dokładnie to, co napisałem - "Mama" jest kwadratowa. To znaczy, zastosowano w tej produkcji format ekranu 1:1. Wygląda to tak, jakby ktoś cały film nagrał przy użyciu Instagrama.
Grze ujęć z "Mamy" można by było poświęcić cały, sporawy artykuł, tutaj więc będzie o tym dość skrótowo. Dolan wprowadził tu tak naprawdę zupełną inną jakość oglądania filmu, bowiem kwadratowy obraz zawsze ma w sobie jeden konkretny element, na który Widz musi zwrócić uwagę. Reżyser daje znaki: "patrz konkretnie tutaj, dokładnie w to miejsce, zobacz konkretnie to, co chcę Ci pokazać". Nie wyobrażam sobie co prawda oglądania każdego filmu w ten sposób, ale eksperyment ten można zdecydowanie uznać za udany i sam w sobie strasznie ciekawy.
Sporą rolę odgrywa też w "Mamie" muzyka. Muzyka - warto zaznaczyć - ugryziona z dwóch różnych stron. Z jednej strony mamy klasyczne, filmowe utwory instrumentalne. Utwory jak najbardziej brzmiące dobrze, ale mimo wszystko nie będące żadnym wyjątkowym zaskoczeniem. Na drugim muzycznym biegunie mamy natomiast hity radiowe (szczególnie kanadyjskie), znane każdemu. Ma się czasem chwilowe wrażenie, że zostają one wrzucone do filmu w nieodpowiednich momentach, to jednak dość szybko mija, okazuje się bowiem, iż - dość paradoksalnie - grają one z obrazem fenomenalnie, choć czasem na zasadzie kontrastu.
Główna aktorska trójka to także fantastyczny pokaz aktorstwa. Na pewno dużego wysiłku wymagało od nich przystosowanie się do tutejszych ujęć i kwadratowego obrazu, ale trio to sprawdziło się w swych rolach idealnie. Nie tylko Anne Dorval i Suzanne Clément należy tu pochwalić (a może nawet i wiwatować na cześć ich aktorstwa), ale pokłony należą się również odtwórcy roli Steve'a, grającego niesamowicie naturalnie i oryginalnie.
I jedyne do czego mogę się przyczepić, to fakt, że zdarzało się "Mamie" przynudzać. To pewnie dość kontrowersyjna opinia i wiele osób wykorzyknie: "JAK ŚMIESZ TAK PISAĆ?!", ale tak było w rzeczywistości. Z drugiej jednak strony - i tu ponownie muszę poratować się Caps Lockiem - ten film ma prawdziwe MOMENTY. MOMENTY, które przykuwają do ekranu z niesamowitą siłą, powodując zastygnięcie w jednej pozycji i wpatrywanie się bez końca w kwadratowy obraz.
Zastanawiałem się chwilę, czy nazwać ten film "bardzo dobrym" czy też może wręcz "świetnym". Ciągle nie mogę się zdecydować, dlatego uznajmy, że "Mama" plasuje się gdzieś pomiędzy tymi dwoma określeniami. W moim tegorocznym top 10 znajdzie się na pewno, w top 3 pewnie już nie. Jeśli jednak macie okazję obejrzeć go w kinie, to naprawdę polecam to zrobić. To nie tylko po prostu film, ale też wręcz coś w rodzaju "filmowego doświadczenia". Wyczuwam spore szanse "Mamy" na walkę o Oscara za film nieanglojęzyczny.
0 komentarze: