Właśnie na swoistego "Mesjasza polskich seriali" kreowany był nowy hit polskiej telewizji - "Wataha". Oczywiście nikt nie mówił tego wprost, taki wniosek można było jednak wyprowadzić z mocnej kampanii reklamowej. Bilboardy na mieście, promocja w sieci, nietypowa tematyka, no i wreszcie fakt, że całością postanowiło zaopiekować się samo HBO. A stacja ta - jak dobrze wiemy - bardzo rzadko sygnuje swoim logiem seriale słabe.
Straż Graniczna - słyszeliście kiedyś o tworze na temat tej nietypowej grupy funkcjonariuszy? Bieszczady - znacie jakieś dobre produkcje wykorzystujące porządnie potencjał tego pięknego polskiego rejonu? Na oba te pytania osobiście odpowiedziałem sobie w duchu: "nie". Samo to zaintrygowało mnie wystarczająco mocno, bym przełamał swoją niechęć do polskich seriali i sprawdził, czymże też ta cała "Wataha" jest. Obejrzałem pierwszy odcinek, wytrwałem do ostatniego.
Cztery z sześciu odcinków tego miniserialu po prostu są. Nie ogląda się ich z przesadnie negatywnymi emocjami, ale też nie ma co porównywać ich do amerykańskich hitów. Choć twórcy zdają się usilnie coś z tym zrobić, ciągle na wierzch wyziera "polskość" tej produkcji - w negatywnym tego słowa znaczeniu. Część scen jest nijaka, a paru aktorów nie potrafi się jakoś odnaleźć w swoich rolach. Wkurza szczególnie pani prokurator (Aleksandra Popławska), zdająca się specjalnie grać tak sztucznie, że aż trudno w to uwierzyć. Do tego dochodzi garść kiepskich dialogów, których najlepszym przykładem będzie przekomicznie brzmiące: "jak ta sprawa wypłynie, to wszystkich nas wypłucze".
Ja już miałem nawet przygotowane w myślach podsumowanie, jakie skrobnę na temat tego serialu na potrzeby bloga. Miało być o tym, że obiecano cuda wianki, a wyszło może nie "jak zawsze", ale na pewno nie tak, jak zapowiadano. Miałem przed oczami takiego typowego średniaka - może lepszego niż zdecydowana większość polskich seriali, ale ciągle niepodskakującego nawet i drugiej lidze amerykańskich show. Aż tu nagle zostałem zaskoczony.
Piąty odcinek "Watahy" okazał się bowiem świetny. W porównaniu do epizodów poprzednich wręcz fenomenalny. Akcja niby już od pierwszego odcinka utrzymywała mocne tempo, ale dopiero pod sam koniec serii ujawnił się atut tego podejścia. Piąty epizod był pełen zwrotów akcji, wprowadzania nowych mindfucków co parę minut i ogólnego "efektu wow". I nawet pani prokurator stała się znośna! Nie żartuję - siedziałem przed ekranem z rozdziawionymi ustami. "Wataha" wreszcie porządnie zawyła.
Na finał czekałem więc już w inny sposób niż na poprzednie odcinki. Skończyło się: "no, obejrzę sobie w wolnej chwili z ciekawości". Zamiast tego pojawiła się myśl: "chcę wiedzieć, jak to się skończy! Już!". Oczywiście miałem ciągłe obawy, że może jednak epizod numer pięć był tylko chwilowym przebłyskiem dobrych pomysłów twórców. Wolałem jednak trzymać się tego, że finał utrzyma poziom swego poprzednika.
Czy tak się stało? Myślę, iż tak. Tu nawet twórcy w kilku momentach jeszcze bardziej zaszaleli, wprowadzając mocno nietypowe podejście do prowadzenia akcji, które charakteryzowało się różnorodnymi, krótkimi scenami, niezawierającymi przesadnie wielu dialogów, a mocno napędzającymi fabułę. Było efektownie, różnorodnie, intrygująco. Finał "Watahy" zostawił mnie więc ze zdecydowaną satysfakcją i dobrymi wspomnieniami.
Zakończenie oczywiście to kwestia osobna, którą omówić choćby krótko trzeba, dlatego wszystkim nadwrażliwym na spoilery, zalecam opuszczenie tego akapitu. Reszta natomiast niech wie, że mi się ending "Watahy" podobał. Twórcy niby zostawili sobie miejsce na ewentualny drugi sezon, ale jednocześnie wystarczająco, mym zdaniem, wyjaśnili najbardziej nurtujące Widzów kwestie, by równie dobrze takim otwartym zakończeniem odpowiednio się pożegnać.
Przy podsumowaniu nie można jednak zapominać o tym, że mimo wszystko większa część "Watahy" była "taka sobie". Oglądało się ją z jakimś tam zaciekawieniem, ale mimo wszystko nie odczuwało wielkiej potrzeby, by odpalać kolejne odcinki od razu na premierę. Zmieniło się to dopiero z epizodem piątym, który okazał się naprawdę świetną produkcją, godną rywalizacji z niektórymi amerykańskimi tworami.
Finał serii utrzymał mnie natomiast w przekonaniu, że warto było "Watahę" obejrzeć. Ostatecznie to przecież całkiem dobry serial, niebędący co prawda zdecydowanie tym "Mesjaszem polskich seriali", ale udowadniającym, iż także w naszym kraju da się czasem coś niezłego w tej kwestii zrobić. Jeśli nie pojawi się drugi sezon, to ja co prawda płakać nie będę, ale nie miałbym też nic przeciwko przeżyciu jeszcze paru chwil z bieszczadzkimi Strażnikami. Bo to zwyczajnie naprawdę fajna sprawa.
Póki co mam roboczą teorię, że fascynacja "Watahy" wynika z obiegowej i dość głupiej opinii, że wszystkie polskie seriale są głupie i aoglądalne, a amerykańskie można wybierać do oglądania w ciemno. No, ale jeszcze nie oglądałem, więc może poziom Watahy zweryfikuje moje przemyślenia.
OdpowiedzUsuńTeż myślę, iż fascynacja wynika właśnie z takiej opinii. Z tym, że rzeczywiście nie wszystkie amerykańskie seriale są tworami genialnymi, ale już większość polskich istotnie jest - moim zdaniem - aoglądalna.
UsuńNie jestem obiektywna, jeśli chodzi o "Watahę" - serial kręcono "u mnie", w moim bezpośrednim sąsiedztwie (mieszkam w Bieszczadach). I wszelkie niedociągnięcia, które oczywiście zauważam, w jakiś sposób usprawiedliwiam - bo widzę, jak przedstawiono Bieszczady, jaką pracę wykonali operatorzy, tworząc naprawdę piękne ujęcia i świetnie wydobywając z krajobrazu to, co akurat chcieli pokazać (Na przykład scena na moście z pierwszego odcinka - wygląda to jak gdzieś głęboko w górach, na odludziu. Figa. Wokół są domy, zazwyczaj panuje tam ruch...i byłam urzeczona widząc, jak dobrze znane mi miejsce zmieniło się w obiektywie kamery. I dzięki sztucznej mgle;) Wiem, mało imponująca sztuczka. Ale i tak to doceniam.
OdpowiedzUsuńBieszczady to zdecydowanie jeden z największych atutów tego serialu. Świetnie wykorzystano tamtejsze plenery - aż chce się rzucić wszystko i wyjechać do tego pięknego rejonu! :)
Usuń