Już wkrótce po pierwszym kontakcie z indie rockiem zacząłem głosić tezę, iż jest to gatunek tak ustandaryzowany, że większość kawałków brzmi bardzo podobnie. W szczególności pod względem muzycznym, choć i tekstowo różnorodności przesadnej tu nie uświadczymy. Po dobrych kilku latach zdania swojego wciąż nie zmieniłem. Nie wpływa to jednak na fakt, iż jest to gatunek zdecydowanie przyjemnie wpadający w ucho.
Jest coś fajnego w puszczeniu sobie latem jakiejkolwiek, często losowej płyty indie rockowego bandu. Słońce i trzydzieści stopni na zewnątrz, wygodny leżak, zimne piwko i stuprocentowo naładowany laptop. Można tak godzinami przeglądać nerdowsko internet, tupiąc nogą do kolejnych kawałków. Rytm podłapać łatwo, a następujące po sobie utwory rzeczywiście brzmią wystarczająco podobnie, by nic nie wytrąciło przesadnie naszej uwagi.
Miałem kilka indie rockowych kawałków podczas ubiegłego lata, które katować mogłem codziennie. Weźmy na przykład takie energetyczne "My Number" Foalsów. Często puszczałem sobie ten kawałek przez jakąś znalezioną w sieci playlistę, a gdy się on skończył, pozwalałem i reszcie piosenek swobodnie się odtwarzać. Znawcy doszukaliby się tam tracków również indie popowych albo indie folkowych. Mi to jednak przesadnej różnicy nie robi, bo z łatwością potrafię wrzucić wszystkie gatunki z "indie" na początku nazwy do jednego worka, nazywając go zbiorowo właśnie indie rockiem. Zjedzcie mnie za to, pseudohipsterzy - proszę bardzo.
A teraz, po zbyt długiej i zbyt chłodnej zimie, znów nadchodzą słoneczne dni. Do gorączki z lipca czy sierpnia jeszcze daleko, ale ten przyjemny letni klimat zdecydowanie w powietrzu da się już wyczuć. To natomiast sprzyja ponownemu pojawieniu się na moich playlistach kawałków indie rockowych. Każdy więc tego typu utwór, który jakimś cudownym przypadkiem trafi do mego ucha, skrupulatnie notuję.
I tak właśnie dotarłem do zespołu, o którym chciałbym dziś Wam krótko opowiedzieć. Czterech irlandzkich chłopaków tworzy formację, którą nazwali Kodaline (uprzedzam co poniektórych - nie chodzi o kodeinę). Indie rock wprost z Wysp Brytyjskich - czy mogłem natrafić na coś lepszego podczas tych jakże ciepłych świąt wielkanocnych? Nie sądzę!
A chłopaki zjawili się w moich głośnikach zdecydowanie przypadkowo. W trakcie oglądania filmu, podczas którego zdecydowanie nie spodziewałem się takich rytmów, nagle zahuczał jeden z utworów dublińskiej kapeli - "All I Want". To taki typ piosenek, które ja nazywam "indie balladami". Wiecie, przez cały utwór jest sobie gitarka, delikatna perkusja i ciche podśpiewywanie chłopaka płaczącego za dziewoją. W środku utworu natomiast zazwyczaj jest na chwilę kilka mocniejszych riffów i wykrzykiwanie kilku losowych słów z całego tekstu albo chóralne "ooo, ooo, ooo". Brzmi głupio, ale - jak zawsze - cholernie wpada w ucho.
Po zakończeniu seansu wstukałem więc sobie nazwę tego przyjaznego singla do spotifajowej wyszukiwarki i go rychło odpaliłem. Zrobiłem repeat jeszcze ze dwa razy, po czym wsiąknąłem w świat internetu. Chwilę później zorientowałem się, że przeleciało już kilka kolejnych kawałków z płyty Kodaline, a ja tego nawet nie zauważyłem. W tym właśnie tkwi piękno jednolitości muzyki indie.
Do końca mojego nocnego posiedzenia przy komputerze przeleciał mi cały longplay dublińskiego zespołu, a także kilka krótkich epek. Wciąż, gdy nie wiem co puścić w czasie przeskakiwania po kolejnych stronach, odpalam pierwszy lepszy kawałek Kodaline i pozwalam przelecieć całej playliście. Przyjemna to bowiem muzyka dla każdego - nie tylko koneserów indie, potrafiących odróżnić głos dwóch losowych wokalistów z różnych niszowych zespołów tego gatunku. Polecam więc Kodaline i sam wracam rześko do ich słuchania. Czuję, że w szczególności "All I Want" będzie latem wiele razy grało z mych głośników.
Źródło: Flickr.com |
Akurat jak wiele poglądów mamy podobnych, tak z monotonnością indie rocka nie mogę się zgodzić. Owszem, na pewno brzmienie jest mniej różnorodne niż w elektronice czy rapie - wynika to z klasycznej konstrukcji jaką są bębny, bas oraz gitary. Przywołałeś w tekście Foalsów - zespół, którego brzmienie i wokalista są niezwykle rozpoznawalne; równie charakterystycznie brzmią Tame Impala czy Unknown Mortal Orchestra, które to Ci polecam, jeśli chcesz poszukać czegoś nowego w indie.
OdpowiedzUsuńPS Będzie recenzja Primus Luporum na blogu?
Tame Impala znam, choć akurat nigdy ich jakoś przesadnie z resztą indie rocka nie łączyłem. Część kawałków mają dość klasycznych, ale jest też parę bardziej popularnych, które odbiegają w ogóle od kanonu indie rocka, toteż ciężko mi ich pod to podczepić. Foalsi natomiast są rzeczywiście rozpoznawalni, aczkolwiek zrzucam to bardziej na ich popularność niż charakterystyczność.
UsuńCo do "Primus Luporum" - jak już kiedyś wspominałem, od recenzji muzycznych trzymam się jednak jakoś tak z dala, ale płyta jest naprawdę bardzo dobra, toteż może poświęcę jej jednak jakiś post.