Razem ze znajomymi postanowiliśmy sprawdzić to w ostatni weekend. Przybyliśmy więc na miejsce, przygarnęliśmy menu i wszyscy zgodnie zamówiliśmy skrzydełka. Ja postanowiłem zaszaleć, wybierając ośmiopak z ostrym sosem. Reszta zdecydowała się wziąć czwórkę bez polewy, dorzucając do tego jednak frytki lub sałatkę. Kto wyszedł zadowolony, a kto trochę mniej?
Na nasze zamówienia czekaliśmy mniej więcej 15-20 minut. Niby to całkiem mało, choć biorąc pod uwagę, że oprócz nas były zajęte w knajpce raptem dwa inne stoliki, liczyć można było na szybszą dostawę. Swoje jednak cierpliwie odczekaliśmy i zamówienie zostało nam podane do stołu przez - swoją drogą - naprawdę miłą obsługę. To, co pojawiło się przede mną, przeszło moje najśmielsze oczekiwania. Zerknijcie zresztą na zdjęcie.
Przed zjedzniem. |
Choć początkowo nie do końca wiedziałem jak się do tego zabrać, ostatecznie szybko nasza grupa doszła do jednoznacznego wniosku - trzeba wziąć sprawy w swoje ręce. Dosłownie. Zamiast sztućców ruszyły więc do ataku nasze paluchy, odrywając od siebie kolejne kawałki kurczaka i pałaszując je aż się uszy trzęsły. Werdykt po pierwszym skrzydełku? Niezłe, choć to nic zaskakującego. Potem jednak trochę się zmieniło - przynajmniej w moim przypadku.
Im więcej bowiem kolejnych skrzydełek jadłem, tym bardziej mi one smakowały i miałem ochotę na jeszcze więcej. Inni trochę narzekali, że mięso mogłoby zostać mniej doprawione, ale w moim przypadku cuda działał sos. Wcale nie przesadnie ostry (niestety), acz dodający jednak przyjemnego, pikantnego posmaku. Gdy skończyłem swoją porcję, byłem zdecydowanie usatysfakcjonowany.
Całość psuła tylko ilość chusteczek, które leżały w kupce obok mojego talerza. Reszta osób przy stole nie miała aż tak dużego problemu, bowiem ich kurczaki nie były oblane sosem. Miało to oczywiście swoje minusy, jak wspomniany gorszy smak, ale zdecydowanym plusem takiej kompozycji było mniejsze brudzenie się w czasie jedzenia. Było jednak warto poddać się tłuszczowi, bowiem posiłek był moim zdaniem naprawdę sycący i dobry. Pamiętajcie jednak - to raczej nie jest dobra restauracja na pierwszą randkę z nowo poznaną dziewczyną czy nowo poznanym chłopakiem.
Cieszę się również z tego, że wybrałem samego kurczaka, bez jakichkolwiek dodatków. Sałatka w opinii pozostałych była niedobra, natomiast sam pokusiłem się jedynie na spróbowanie frytek. To również jak na razie słaby punkt The Chicken Club, bowiem smakowały one jak żarcie z nadmorskiej budki. Tego natomiast za komplement uznać nie można. Dziewięć złotych za garść takich frytek to smutny żart, tym bardziej, gdy w Moaburger obok dostać można jedne z najlepszych ciosanych ziemniaków w Krakowie.
Ceny? Raczej standardowe na Kraków, czyli nie przesadnie niskie, ale i też nie wybitnie wysokie. Osiem skrzydełek kosztowało mnie dwadzieścia cztery złote, aczkolwiek po posiłku byłem najedzony na kilka dobrych godzin. Plus również dla knajpki, że wychodzi na przeciw krakowskiej "hipsteriadzie" i zawiera w swoim menu Fritz-Kolę. Brak Yerbaty można wybaczyć - to raczej nie jest idealny napój do soczystych skrzydełek.
Werdykt ostateczny? Nie raz pewnie jeszcze zjawię się w The Chicken Club, bo jedzenie było naprawdę niezłe i pożywne. Liczę jednak, że dość szybko zostanie naprawionych parę minusów, jak choćby słabe frytki. Jeśli jednak szukacie dobrych skrzydełek z polskich kurczaków (restauracja chwali się braniem zwierząt z wolnego wybiegu, co zdecydowanie czuć), pysznej alternatywy dla KFC - trafiliście pod dobry adres. The Chicken Club ma szansę stworzyć z Moa najlepszy duet knajpkowy w mieście. Polecam.
I po zjedzeniu. |
0 komentarze: