Czy można filmowo zacząć lepiej weekend niż oglądając komedię? Szczerze w to wątpię. Zabawne produkcje zdecydowanie są moimi ulubionymi, szczególnie jeśli humor w nich łączy się ze strasznie pokręconą rzeczywistością. Gdy żarty są natomiast w czarnych barwach, moje marzenia stają się stuprocentowo spełnione. Czy "Grand Budapest Hotel", jedna z ostatnich premier kinowych, ma w sobie wszystkie wspomniane elementy?
Nim odpowiem na to pytanie, czas na krótkie streszczenie fabuły. Najnowszy film Wesa Andersona to historia nierozłącznej dwójki: konsjerża słynnego, tytułowego hotel, pana Gustave'a H. (Ralph Fiennes) oraz młodego chłopaka, który zatrudnił się u niego na boya (Tony Revolori). Para ta zostaje wplątana w prawdopodobnie najbardziej szaloną historię w historii Grand Budapest Hotel. Jest miasto o nazwie Żubrówka, tamtejsze więzienie, ogromny spadek oraz zabójca na zlecenie. Czyż nie brzmi to jak zestaw idealny?
Na samym początku filmu niestety nie. Przez mniej więcej pierwszą połowę seansu całość wypada bowiem bardzo dziwnie. Z jednej strony panuje tu niby świetny klimat, domagający się aż tony żartów na minutę. Tymczasem początkowo humoru zbyt dużo nie ma, przez co uderza coś w rodzaju niewykorzystanego potencjału. Ale spokojnie - później jest lepiej.
Nagle bowiem żarty istotnie zaczynają pojawiać się non stop, powodując początkowo uśmiech, potem chichot, a na końcu gromki śmiech. I jest tu wszystko czego potrzeba do szczęścia - humor sytuacyjny, humor w dialogach i wreszcie (mój ulubiony) humor czarny. Wszystko to zaś łączy się ze wspomnianym już fantastycznym klimatem, do tego typu komedii pasującym fenomenalnie. A jest to zdecydowanie klimat, którego nie znajdziecie nigdzie indziej.
Cała fabuła bowiem, choć wydaje się w jakiś sposób prawdopodobna, została podana tak abstrakcyjnie, że sam ten fakt jest przerażająco śmieszy. Poza tym wszystkie sceny zostały zaplanowane od początku do końca i nagrano je z największą pieczołowitością. Sama scenografia i charakteryzacja nie raz potrafi przywołać na twarz szeroki uśmiech. Dodatkowo nie sposób wspomnieć o wielu intrygujących zagraniach reżyserskich, jak choćby wprowadzeniu kilku różnych formatów obrazu, zmieniających się w konkretnych momentach.
Jest też oczywiście naprawdę świetna gra aktorska. Ukazuje się ona w szczególności w przypadku dwójki głównych bohaterów. Nazwisko Ralpha Fiennesa oczywiście mówi samo za siebie, dlatego największym zaskoczeniem jest tu zdecydowanie młody Tony Revolori. Idealnie wpasował się on w klimat produkcji i własną postać. To kolejny przykład na to, że zagranie pewnego rodzaju głupka również jest sztuką wielką.
Cieszę się, że obejrzałem "Grand Budapest Hotel", choć szkoda mi trochę tej pierwszej połowy. Gdyby nie ona, otrzymalibyśmy twór wręcz perfekcyjny, a tak jest gdzieś pomiędzy "dobrze" a "bardzo dobrze". Jeśli lubicie abstrakcyjny humor i naprawdę nietypowe, lecz fantastyczne zdjęcia - sprawdźcie nowy twór Andersona w wolnej chwili. Niekoniecznie jest to must-watch, jednak obejrzeć warto.
Wyraz twarzy pana po lewej mówi wszystko o tym filmie. |
0 komentarze: