Swoją przygodę z książkami Ignacego Karpowicza zacząłem szczególnie z powodu bombardujących mnie ze wszystkich stron, różnorodnych opinii na ich temat. Jak to często bywa w takich przypadkach, poczułem wewnętrzną potrzebę przekonania się o jakości tych powieści na własnej skórze. Zacząłem od najnowszego tytułu Karpowicza, "Ości", które całkiem mocno chwaliłem w swojej recenzji. Postanowiłem pójść za ciosem i ostatnimi czasy w moje łapska wpadła książka tegoż autora, swego czasu uhonorowana "Paszportem Polityki". Jak więc sprawdzają się "Balladyny i romanse"?
Fabuła tegoż tytułu składa się z dwóch różnorodnych światów, ostatecznie splatających się ze sobą w jeden. Początkowo dostajemy więc porcję historii kilku Polaków. Jest chociażby stara Olga, młoda i przebojowa Anka czy pokłócona para gejów. Różnorodność bohaterów jest więc naprawdę spora, bo swoją reprezentację dostali tu zarówno ci mocno staroświeccy, jak i nowocześniejsi ludzie.
Druga część fabuły kieruje się zaś ku światowi bogów. I to tych wszystkich możliwych. Jak się bowiem okazuje, zaświaty, to - według Karpowicza - miejsce przebywania bogów wszelakich. Jest więc Jezus, skłócony trochę z Ojcem, trójka bogów greckich (płci męskiej) tworzących nie do końca szczęśliwą rodzinę, Nike, bogata dzięki swej słynnej firmie odzieżowej czy Ozyrys, któremu ciągle kradziony jest penis. Istna śmietanka towarzyska, trzeba przyznać.
Zapewne z samego tego opisu, wiele osób zdążyło już wywnioskować, że sporo tu miejsca na akcenty humorystyczne. W zabawny sposób podanych jest trochę spraw poważniejszych, bo przecież Karpowicz nie odpuściłby sobie pewnego przebadania ludzkości. Konkretniej zaś - Polaków. Na wszystkie sytuacje spogląda zaś z oczu wielu bohaterów, dzięki czemu otrzymujemy konfrontację wielu różnych poglądów.
Jedyny problem, jaki początkowo miałem z tą lekturą, to konieczność zapamiętania wielu postaci. Dopiero po pewnym czasie zacząłem rozróżniać, który facet jest Bartkiem, który Rafałem, a który jeszcze kimś innym. Bo choć ich historie wydają się w pewnym aspekcie różne, to i wiele podobieństw można między nimi znaleźć. Choć i w tym doszukać się można konkretnego zamiaru autora.
Znów docenić muszę również język Karpowicza. To takie połączenie prostego tekstu, do którego łatwo przywyknąć i łatwo go śledzić, z pewną dozą ozdobników, cieszących czytelników wymagających czegoś bardziej wysublimowanego. Trudno doszukać się tu jakiejkolwiek wybitności - jest za to coś, co najzwyczajniej w świecie cieszy czytelnicze oko bardziej niż większość innych książek. Mi to wystarcza.
Trudno mi powiedzieć, czy lepsze są "Balladyny i romanse", czy też wspomniane już "Ości". Wiem jednak, że każda z tych pozycji dostarczyła mi przyjemną porcję funu, trudno mi byłoby więc ich nie polecić. "Balladyny" to na pewno pozycja bardziej abstrakcyjna, co osobiście witałem z dużą dozą entuzjazmu. Jeśli więc Wy również wolicie do realizmu dorzuconą porcję czegoś niesamowitego - zacznijcie przygodę z Karpowiczem właśnie od recenzowanej dziś pozycji. Polecam.
Zacząłem czytać z Twojego polecenia.... szczerze to przebrnąłem przez 100 stron i stwierdziłem, że życie jest zbyt krótkie, aby wałkować tą samą historię, między nami tylko początkowo interesującą, z tryliarda różnych perspektyw. Znany mi z innych utworów trick tutaj nie podpasił mi ni chuj. Wynika to z tego, że postacie tworzyły szary tłum kupujących na bazarze, jeśli chwytem miała być perwersja, sex to i z tym przekombinował, prostota w tym zagadnieniu działa najlepiej - Bukowski ;)
OdpowiedzUsuńPodkreślam że nie jest to ocena całej książki, może dalej ewoluowała w genialne dzieło. Ale jak mawiał Sapkowski dobra książka powinna chwycić czytelnika pierwszym zdaniem i nie puścić do końca.