Ani słowa więcej

W tym tygodniu początkowo nie miałem planu zrecenzować kinowej nowości. W większości dlatego, że wszystkie ostatnie premiery, które bardzo chciałem zobaczyć, miałem już okazję obejrzeć. Stwierdziłem jednak, iż mimo wszystko jakieś kino odwiedzę, nie zważając zbytnio na to, na jaką konkretnie produkcję trafię. Padło ostatecznie na "Ani słowa więcej" - film, który zapowiadał się według mnie nieźle, ale nie przesadnie nadzwyczajnie. Czy moje prognozy sprzed seansu sprawdziły się?


Film to historia dwóch osób, w wielu kwestiach bardzo różniących się od siebie. Eva (Julia Louis-Dreyfus) i Albert (James Gandolfini - tak, ten z "Rodziny Soprano") wpadają na siebie przypadkiem na przyjęciu, po którym zaczynają się ze sobą spotykać. Obydwoje łączy przeżycie rozwodu, dzieli zaś chociażby waga. Pięćdziesięciolatkowie dogadują się jednak ze sobą i tworzą całkiem przyjemną parę. Wszystko zmienia się (uwielbiam ten zwrot), gdy jedna z klientek Evy (która jest masażystką) okazuje się... byłą żoną Alberta.

Komedia romantyczna? Na pierwszy rzut oka. Więcej tu bowiem na pewno aspektów humorystycznych, spychających nudny romantyzm gdzieś na bok. I dobrze, bo dzięki temu "Ani słowa więcej" w jakiś sposób wyróżnia się z tłumu podobnych gatunkowo produkcji. Dobrze również dlatego, że bardziej rasowej komedii romantycznej po prostu bym nie zdzierżył. A tak jest zabawnie i luzacko, nie tylko w kwestii głównych bohaterów.

Wątki poboczne również stanowią bowiem ważną rolę w tej produkcji. Zabawne są zarówno perypetie znajomego Evie małżeństwa i ich sprzątaczki, koleżanki córki głównej bohaterki czy też byłej żony Alberta. Większości drugoplanowych postaci nadano całkiem wyrazisty charakter, dzięki czemu da się ich w jakiś sposób polubić i zapamiętać. A że każda z nich dostarcza sporej dawki humoru, proces ten staje się jeszcze łatwiejszy.

Paradoksalnie, najbardziej denerwowała mnie sama Eva. W dużej mierze wyczuwam tu jednak winę aktorki ją odgrywającej. Ona po prostu zdecydowanie przesadza z akcentowaniem każdej emocji. "WOW", "THAT'S GREAT", "THANK YOU" i inne zwroty, wyrażone przez nią, najzwyczajniej świecie denerwują. Znajdzie się zaraz jakiś spec od Amerykanów i powie, że oni przecież tak właśnie robią. Z góry więc zwracam uwagę, iż inni aktorzy nie mają tu problemów z taką nadgorliwością w przekazaniu każdego możliwego słowa.

Mimo licznych plusów, nie mogę nazwać "Ani słowa więcej" produkcją nadzwyczajną. Spełniły się moje prognozy, bowiem film ten jest po prostu... zwyczajny. Oczywiście, w jakiś sposób wyróżnia się on ze stosu podobnych produkcji, ale niestety nie wyklucza to jego "zwyczajności" właśnie. Nie ma tu nic odkrywczego, dlatego spodziewam się, że o tytule tym dość szybko zapomnę. Pomimo tego, że oglądanie go w kinie sprawiło mi sporawą radość.

Wy jednak możecie z obejrzeniem "Ani słowa więcej" spokojnie poczekać do czasu, gdy DVD z tym filmem będzie dorzucane do prasy kobiecej albo nawet znajdzie się ono w koszach wyprzedażowych. Bo to tytuł fajny, ale pójścia do kina raczej niezbyt warty. Choć na ewentualny seans z chłopakiem/dziewczyną powinien się nadać.

0 komentarze: